Srebrna Pieczęć

SPIS RZECZY

Niusy
Słowo wstępu
Artykuły

Srebrna Pieczęć
   Świat
   Opowiadania
   Przygody
   Rasy
   Mapy
   Księstwa
   Organizacje i stowarzyszenia
   Bogowie
   Zioła
   Przedmioty magiczne
   Bestiariusz
   Nasze postacie
   Mechanika
   Profesje
   Umiejętności profesjonalne
   Uzbrojenie
   Czary
   Opis parametrów
   Zasady
   Tworzenie postaci
   Rozwój postaci
   Rzuty krytyczne

Galeria
Pliki
Sesje
Pajacyki
Forum    (ost.wypowiedź)
Księga gości
Linki
Autorzy
karp - teksty
Zydy - łebmaster
Justyna - ilustracje
i inni

Stronę najlepiej oglądać na monitorze przy pomocy oczu...

Wszystkie prawa zastrzeżone

Powered by vi
Powered by APACHE

Build your Internet identity at UNI.CC

WYSPA DRAGANA

Daniel Karpiński

 

            Od dwóch dni statek płynął tym samym kursem, omijając szerokim łukiem naszpikowane pirackimi okrętami, skaliste wybrzeże Zatoki Pajęczej. "Diabeł Morski" był zgrabnym dwumasztowym brygiem, wchodzącym w skład floty handlowej Iredi. Jego załoga, razem z oficerami i kapitanem, liczyła dwadzieścia sześć osób. Na pokładzie znajdowało się ponadto osiemnastu pasażerów, przeważnie kupcy wraz z ochroną.

            Tego popołudnia morze było spokojniejsze niż zazwyczaj. Wiał słaby, ciepły, północno-wschodni wiatr od strony, odległego o blisko pięćdziesiąt mil, lądu. Jednak daleko za lewą burtą, bystre oko zauważyłoby siną barwę nieba tuż przy horyzoncie. Nowy bosman, Buźka, pilnował aby żaden z marynarzy nie przypomniał sobie znaczenia słowa nuda. Większość pasażerów korzystając ze sprzyjającej na razie pogody, wyszła na pokład. Kapitan Olf Olbarach toczył na rufie ożywioną dyskusję z pierwszym oficerem, nawigatorem i kapłanem Ormanahem.

            Olf Olbarach był młodym szlachetnie urodzonym Karhanem, dla którego kochający ojciec zaplanował karierę oficera floty wojennej. Olf nie lubił morza, statków, ani nawet ryb, lubował się za to bardzo we wszelakich turniejach i pojedynkach. Gdy tylko miał odrobinę wolnego czasu, a w okolicy nie odbywał się akurat żaden turniej, Olf bez problemu znajdował na swej drodze kogoś, kto ubliżył jemu, jego rodzinie, ukochanej, bogom, lub królowi. Przy czym nigdy nie przeszkodził mu na przykład brak ukochanej.

            Olbarach kochał broń i zbroje. Był jedynym kapitanem na południowym wybrzeżu, który bez względu na okoliczności, codziennie nakładał na siebie ciężką warstwową zbroję łuskową. Właśnie tej zbroi zawdzięczał przydomek "Kapitan Kotwica", którym obdarzyli go podwładni i w niej, Olbarach najbliższej nocy spoczął na dnie morza.

            Na razie jednak, Olf nudził się okrutnie. Na statku nie było bowiem ani miejsca, ani rywali do pojedynku. Co prawda, oprócz niego na pokładzie znajdowało się jeszcze trzech szlachciców, lecz z różnych przyczyn nie nadawali się oni na przeciwników. Pierwszym z nich był Sarnak de Torra, sprawujący funkcję pierwszego oficera. Był to człowiek, który nie posiadał własnego zdania, jeśli nie mógł odpowiedzieć "tak jest", to jego odpowiedź brzmiała "myślę, że ma pan całkowitą rację", lub "zgadzam się z panem w zupełności". Sarnak był nieprzeciętnie nudny, lecz był dobrym oficerem.         

            Drugi szlachcic na statku nazywał się Ormanah. Był całkowitym przeciwieństwem Sarnaka de Torra i działał na Olfa jak czerwona płachta na byka. Był on jednak kapłanem i wojował zaklęciami wielokrotnie silniejszymi od miecza, a poza tym nie wypadało wyzwać na pojedynek kapłana.

            Trzecim szlachetnie urodzonym był Wojmił Czubrigajdis, przyjaciel kapitana. Olbarach pojedynkował się z nim trzykrotnie. Za pierwszym razem Olf przegrał, za drugim dostał solidną nauczkę, a za trzecim został skompromitowany. Na czwarty pojedynek nie miał ochoty, przynajmniej na trzeźwo, a na morzu nie pił, fatalnie znosił kaca.

            - Myślę, że noc przyniesie nam sztorm - stwierdził Sarnak de Torra - będziemy mieli szczęście, jeśli wyjdziemy z niego bez strat panie  kapitanie.

            - Odprawię modlitwę, którą wyproszę nam przychylność bogów, wiatr będzie nam  sprzyjał aż do Irhany - powiedział kapłan uśmiechając się - o wszelakich burzach możecie zapomnieć.

            - Morze to potężny żywioł panie Ormanah, ciężko nad nim zapanować, a co do bogów, to bez obrazy, ale myślę, że mają oni wiele ważniejszych spraw na głowie - skwitował jego wypowiedź kapitan.

            - Waść bluźnisz! - oburzył się Ormanah - Uważasz niby, że wielki Orvedo nie jest w stanie zapanować nad jednym z żywiołów? Tedy powiadam ci, że z każdego z nich może uczynić swego sługę.

            - Nie gorączkujcie się mości Ormanahu. - rzekł pojednawczo Olf - Nie znam ci ja twego Orveda, sam oddaję cześć Krachnamowi, lecz nie przeczę, że i twój bóg potężny jest... - kapitan przerwał w pół zdania widząc nadchodzącego bosmana - Co jest?

            - Żagle trza zwijać panie kapitanie - rzekł Buźka - sztorm będzie jak wszyscy diabli.

            Olf Olbarach spojrzał na kapłana z uśmiechem pełnym politowania i kpiny:

            - Coś ten twój Orvedo nie ma dziś czasu aby zajmować się morzem. Módl się Ormanahu, aby choć nas miał w swej pieczy. - kapitan odwrócił się z powrotem i rzekł - Bosmanie, przygotować okręt.

            Dwie godziny później, "Diabeł Morski" i jego załoga walczyli z falami większymi od okrętu, a białe błyskawice raz po raz rozświetlały otaczające ich ciemności. Kapitan Olbarach po raz ostatni miał rację, a kapłan Ormanah po raz ostatni się mylił.

                                                            *****

            Wieczór szybkimi krokami wszedł do Iredi. Miasto ucichło, ulice zwolna opustoszały, karczmy roześmiały się rubasznie dziesiątkami podchmielonych głosów, a w małych ciemnych zaułkach, koty i rabusie zaczynali conocne harce.

            Semko leżał mniej więcej w połowie ulicy Krzywej, trzymając kurczowo gąsiorek. Był zmęczony pracą w kuźni i alkoholem. Wszystko dlatego, że było mało roboty i zaczął pić już w południe. Bardzo chciał dojść do domu, aby choć odrobinę wyspać się przed następnym ciężkim dniem, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Nie był pewien, w którą stronę ma iść, nie wiedział czy leży w kałuży piwa, wina czy moczu, ani jak długo już tak spoczywa.

            Półotwartymi oczyma Semko dostrzegł nadchodzącego mężczyznę. Był to niewysoki, szczupły Karhan w średnim wieku, z włosami upiętymi z tyłu głowy. Miał na sobie biały lniany żupan, przepasany niebieską szarfą, na który luźno narzucona była peleryna. Zdecydowanie nie pasował do tego miejsca. Semko zebrał resztę sił, uniósł głowę i spojrzał na niego z ciekawością. Mężczyzna stanął przed kamienicą na przeciw Semka. Większość okien była ciemna, tylko na drugim piętrze, jeden z pokoi rozświetlał słaby blask świecy. Stojąc pod tym oknem, Karhan wykonał dziwny ruch ręką i uniósł się jakiś metr w górę. Semko przetarł oczy. "Niedobrze - pomyślał - za dużo ostatnio piję". Tymczasem lewitujący mężczyzna wykonał kolejny ruch ręką, uniósł obydwie dłonie do góry i zniknął.

            - Ludzie dobrze gadali - wyszeptał Semko sam do siebie - "Jak będziesz tyle chlał, to będziesz miał omamy i majaki. Myszy białe widział będziesz, węże, albo inne gady" - dyszał ciężko - a ja tu żem widział fruwającego chłopa co zniknął, a teraz jeszcze gadam do siebie jak furiat jaki. Zlitujta się bogowie, ja już nie będę.

            Przez chwilę było cicho. Semko po raz kolejny próbował wstać, lecz nie dał rady. Nagle tuż przed nim zmaterializował się długowłosy Karhan. Płakał. Pochylił się nad leżącym na bruku, wyjął mu z rąk gąsior i pociągnął spory łyk.

            - Muszę się napić - powiedział cichym spokojnym głosem - wybierz karczmę, ja stawiam.

            - Jego tu nie ma, nie ma. Ja też już sobie stąd idę - szeptał nerwowo Semko bezskutecznie usiłując się podnieść - niech mi tylko odda gąsiorek i już sobie idę. O wielka Trive znów gadam do siebie.

            Mężczyzna odstawił gąsiorek Semka, odwrócił się i odszedł.

            Dla żadnego z nich nie była to dobra noc. Śpiący na ulicy Semko został okradziony, nie wyspał się, a rano miał potężnego kaca. Czarodziej Dragan, ujrzał tej nocy na własne oczy, kobietę którą kochał w objęciach swego młodszego brata. Różne myśli plątały mu się po głowie, złe i okrutne. Wałęsał się bez celu po mieście, aż los zawiódł go do portu. Podszedł do statku z opuszczonym trapem, przy którym stało dwóch marynarzy. Na burcie okrętu widniał duży staranny napis "Diabeł Morski".

            - Kiedy wypływacie? - spytał.

            - Jutro skoro świt kotwica idzie w górę panie - odrzekł wyższy marynarz.

            - Pasażerów bierzecie?

            - Się rozumie, musiałbym jeno pierwszego powiadomić.

            - No to go powiadom.

            Marynarz wszedł leniwie po trapie. Po kilku minutach powrócił i krzyknął z pokładu:

            - Pozwólcie za mną panie!

            Dragan wszedł na pokład okrętu. Marynarz zaprowadził go do niewielkiej schludnej kajuty. Pierwszy oficer miał minę człowieka obudzonego bez powodu w środku nocy.

            - To waść chcesz płynąć z nami?

            - Ja - odparł Dragan.

            - Sam czy z kompanią jakowąś? - spytał oficer.

            - Sam.

            - Towar przewozicie?

            - Nie.

            - A dokąd chcecie płynąć?

            - Jak najdalej - powiedział czarodziej po chwili namysłu - jak najdalej stąd.

                                                                        *****

            Ormanah wraz z dwoma swoimi pomocnikami wybiegł na pokład. Natychmiast stał się mokry od padającego deszczu i oszalałego morza.

            - Zejdź pod pokład panie - usłyszał przytłumiony krzyk jednego z marynarzy - pod pokład, albo przywiąż się liną.

            - Milcz, nie będziesz mi tu... - huk fal zagłuszył resztę jego słów.

            Kapłan przedarł się na środek pokładu, przewracając się po drodze dwa razy. Jeden z jego pomocników, mądrzejszy, posłuchał rady marynarza i cofnął się z powrotem pod pokład, drugi podążył za swym przełożonym.

            Fala sięgająca połowy grotmasztu z olbrzymią prędkością zbliżała się do statku. Ormanah wzniósł do góry obydwie ręce, jego pomocnik uczynił to samo. Kapłan zwrócił twarz w stronę nadchodzącej fali i krzyknął tak głośno jak tylko potrafił:

            - W imieniu pana twego Orveda, nakazuję ci... - resztę usłyszało tylko morze. Ściana wody przetoczyła się przez pokład zabierając ze sobą co tylko mogła, nie oszczędziła Ormanaha i jego pomocnika.

                                                                        *****

            Alkowa karczmy oświetlona była płomieniami trzech, stojących w miedzianym świeczniku, świec. Przy stole zastawionym jadłem i piciem, siedziało na przeciw siebie dwóch mężczyzn, żółtoskóry Oud i Karhan. Poza kolorem skóry różnili się tym, że pierwszy miał na sobie proste szare ubranie, a drugi bogato haftowaną tunikę i granatową togę.

            - Jak spieprzysz sprawę, to lepiej nie pokazuj się w mieście, rozumiesz Buźka? - spytał ten lepiej przyodziany.

            - Rozumiem panie Bons - odparł ten drugi.

            - "Jubiler" jest Larytą, nazywa się Hefesox. Podróżuje z dwoma osiłkami, ale to chyba żaden problem, co Buźka?

            - To żaden problem panie Bons - potwierdził Oud.

            - To dobrze, a teraz słuchaj uważnie. Ten Hefesox ma zniknąć w morzu dopiero przed zawinięciem do ostatniego portu, im dalej od mojego terenu, tym lepiej. Dziś wieczorem zaciągniesz się na statek "Diabeł Morski". Stary bosman cię zarekomenduje, jak dobrze pójdzie, to dostaniesz jego posadę. Pojutrze rano wypływasz. Nie zawiedź mnie Buźka.

            - Ja nie zawodzę panie Bons, nigdy nie zawodzę.

                                                                        *****

            Drzwi kajuty otworzyły się z jękiem i stanął w nich ociekający wodą Buźka. Pobladły kapitan spojrzał na niego z nad miednicy. To był drugi sztorm Olfa Olbaracha, a pierwszy tak poważny. Podczas poprzedniego zdołał zapanować nad swoim żołądkiem, tym razem się nie udało.

            - Melduj - powiedział zdławionym głosem.

            - Jest źle panie kapitanie - wydyszał bosman - olinowanie grota nie wytrzymało, boom grota złamany, bukszpryt pęknięty, kil też, zaczynamy nabierać wodę jak wszyscy diabli. Są też ofiary w ludziach. Nawigator oberwał złamanym boomem prosto w łeb, nie żyje. Dwóch marynarzy poleciało za burtę, kilku pasażerów też...

            - Kto?

            - Kapłan od zatrzymywania sztormu, jego pomocnik i ten gruby kupiec co się tak kolorowo ubierał. Reszta siedzi w kajutach i rzyga jak... - Buźka ugryzł się w język - Tak huśta, że trudno się dziwić, no wie pan...

            - Wiem - odparł Olf. Chwilę później kolejny skurcz ścisnął mu żołądek.

                                                                        *****

            - Mówię ci Sroka, będziesz mi jeszcze dziękował - rzekł z przekonaniem Bruno Hetr - połowa dla ciebie, a druga dla mnie. Jakbyś czegoś nie chciał to odkupię za uczciwą cenę.

            - Już ja znam te twoje uczciwe ceny Bruno - odparł Max van Hover - za to, co w sklepie jest warte dwa srebrniki, ty nie dasz nawet jednego.

            - Wszyscy narzekają, ale jakoś dalej przychodzą.- Bruno wzruszył obojętnie ramionami - Mówię ci, to będzie prosta robota. Zresztą ten Hefesox już jest trupem, psuje interesy niewłaściwym ludziom, a okraść trupa to chyba nic złego, nie?

            Max nie odpowiedział. Często korzystał z usług Hetra, co prawda Bruno płacił niewiele ale nie był wybredny, brał każdy towar: kamienie, biżuterię, ozdobną broń, ubrania. Bruno Hetr, niski otyły Karhan, był paserem. Znajomi nazywali go Paw, jedni ze względu na zamiłowanie do pstrokatych ciuchów, a inni z powodu jego dolegliwości żołądkowych. Max van Hover vel Sroka był złodziejem. Bardzo dobrym złodziejem.

            Rozmawiając szli w stronę portu. Przy wejściu na trap statku, Paw pokazał marynarzowi glejt kupiecki opatrzony pieczęcią kapitana. Gdy weszli na pokład było już po północy. Przy przeciwnej burcie stał tyłem do nich, wpatrzony w niebo, długowłosy Karhan w białym żupanie przepasanym niebieską szarfą.

            - To ten? - spytał szeptem Sroka.

            - Nie - odparł Bruno - tamten jest Larytą, mówiłem ci już przecież.

            Max spojrzał raz jeszcze w stronę Karhana, tuż nad jego głową, na granatowym niebie ujrzał spadającą gwiazdę.

            - Widziałeś? - spytał Paw - Gwiazda spadła. Pomyśl szybko życzenie.

            - Już to zrobiłem.

            - Tak? Ja chciałbym zgarnąć tą forsę jak najszybciej i być już z powrotem w domu, a ty?

            - Nie mogę ci powiedzieć, to przynosi pecha.

            - A to niby dlaczego?

            - Nie wiem, ale w moich stronach ludzie gadają, że jak się komuś powie, to życzenie się nie spełnia.

            - A tam, głupoty jakieś pleciesz. Pójdźmy już spać, dzisiaj i tak niczego nie zrobimy - zakończył rozmowę Bruno Hetr.

                                                                        *****

            Gdy Olf Olbarach uchylił klapę zamykającą wejście na pokład, fala zimnej słonej wody uderzyła go prosto w twarz. Krztusząc się zamknął właz z powrotem. Po chwili klapa uniosła się ponownie, wpuszczając do środka Sarnaka de Torra. Pierwszy oficer był wyczerpany fizycznie, od pięciu z górą godzin walczył z żywiołem.

            - Niedobrze kapitanie - rzekł z trudem łapiąc oddech - morze nieco się uspokoiło, ale straciliśmy ster i ciągle nabieramy wodę. Poza tym wydaje mi się, że zniosło nas mocno na południe.

            - Prowadź na pokład, sam ocenię straty - rozkazał Olbarach.

            - Panie kapitanie... - zaczął niepewnie Sarnak - niech pan zdejmie to żelastwo - powiedział wskazując na zbroję - wychodzić w tym na pokład jest... nierozważnie.

            Olf spojrzał na niego chłodno i rzekł:

            - Na pokład de Torra, prowadź.

            Ponownie fala wody uderzyła w ich twarze jak bicz. Powoli wydostali się na pokład. Olf Olbarach widział bardzo niewiele. Słona woda ze wszystkich stron wdzierała się w jego oczy, uszy i usta. Szedł powoli za Sarnakiem kierującym się w stronę dziobu okrętu.

            Nagle poczuli potężny wstrząs, w tej samej chwili statek przechylił się o jakieś trzydzieści stopni w lewo. Pięć osób znalazło się za burtą. Pierwszy oficer chwycił się kurczowo liny, kapitan nie zdążył, ześlizgnął się po mokrym pokładzie, uderzył o barierkę, przeleciał przez nią i wpadł do wody. Nie wypłynął, nie miał żadnych szans.

            Sarnak usłyszał wołanie z przeciwnej burty.

            - Dziurę mamy jak wszyscy diabli!

            Pierwszy oficer dotarł na czworakach do miejsca, z którego dobiegał głos Buźki. Spojrzał na burtę i zamarł. Na uratowanie statku nie było już żadnych szans. Bosman odwrócił twarz ku niemu i zapytał:

            - Gdzie kapitan?

            - Kapitan Olbarach nie żyje.

            - Co teraz? - spytał Buźka po chwili milczenia.

            - Przejmuję dowodzenie. - rzekł pewnym siebie głosem Sarnak de Torra - Uderzyliśmy w skałę, więc gdzieś niedaleko może być ląd. Szalupy na wodę, pierwszeństwo mają pasażerowie. Żadnych towarów ani skrzyń, nie ma na to ani miejsca, ani czasu. W każdej łodzi dwóch doświadczonych marynarzy, ty w pierwszej, wykonać.

                                                                        *****

            Karczma "Gronostajowa" była niemal pusta. Oprócz karczmarza i ponurej dziewki roznoszącej kufle, przy stołach siedziało w niej raptem czterech klientów. Ale tak to już jest, gdy karczma droga i w lepszej dzielnicy. Nawet po południu ławy pustkami świecą, a i dziewka smętna, bo ani nikt nie uszczypnie, ani kiecki nie podniesie.

            Przy stole pod szerokim oknem siedziało dwóch mężczyzn. Obydwaj byli Karhanami, włosy mieli starannie obcięte wokół głowy "na pazia", a z nad ich ust wyrastały, obficie przyozdobione pianą z piwa, sumiaste wąsy. Starszy był szatynem, a młodszy rudy. Obydwaj mieli na swych szatach wyhaftowany ten sam herb: srebrna ryba przebita mieczem, na niebieskim polu. Na stole przed nimi leżały skorupy kilku glinianych kufli.

            - Skoro nie możemy płynąć razem - rzekł rudy - niech nie płynie żaden.

            - Bzdury gadasz Mietko - odparł starszy - jeden z nas wystarczy aby turniej wygrać i chwały rodowi przysporzyć. Rozstrzygniemy to tutaj.

            - Co ty Wojmił, ojciec zabronił młócić nam się nawzajem - Mietko zmrużył brwi. Ilekroć bił się z bratem, niezależnie od tego kto wygrał, obydwaj potem żałowali.

            - A kto tu mówi o bitce?

            - To jak niby chcesz to załatwić?

            - Zwyczajnie - odparł Wojmił - monetą się rzuci.

            Mietko spojrzał na niego z niesmakiem.

            - Mamy rzucać pieniądzem jak jakieś mieszczuchy? To już bym chyba wolał załatwić to po naszemu.

            - Nic z tego - stwierdził Wojmił - bitki nie będzie. Jak chcesz to ty możesz rzucać.

            - Niech tam, wolisz Karhańskiego Orła, czy Królewski Łeb?

            - Orzeł przynosi mi pecha, niech będzie reszka - odparł Wojmił po chwili namysłu.

            Mietko wyciągną z sakiewki złotą koronę, położył ją na kciuku i palcu wskazującym prawej dłoni i pstryknął. Moneta podskoczyła obracając się kilkakrotnie. Mietko złapał ją, położył na stole i przykrył dłonią. Karczmarz widząc ten gest podbiegł natychmiast z wyuczonym uśmiechem na twarzy.

            - Panowie sobie czegoś życzą? - spytał kłaniając się.

            - Piwa, a żywo - odparł Mietko nie podnosząc dłoni z monety.

            Chwilę później już z kuflem w ręce spojrzał na Wojmiła i rzekł:

            - Co by nie było bracie, niech żyją Czubrigajdisowie!

            - Na pohybel reszcie, oprócz króla, ma się rozumieć - dodał Wojmił.

            Jak to mieli w swoim zwyczaju, opróżnili piwo jednym haustem, a potem rozbili gliniane naczynia o swoje czoła. Mietko podniósł dłoń. Spomiędzy skorup leżących na stole, spoglądało na nich szlachetne oblicze Flo Mądrego.

            - Widok króla zawsze sprawia przyjemność wiernemu poddanemu - powiedział z uśmiechem i ulgą Wojmił.

                                                                        *****

            Pierwsze promienie słońca wypełzły leniwie zza horyzontu oświetlając dryfującą łódź. Była ona wypełniona ludźmi po brzegi. Od przeszło trzech godzin, kiedy to uspokoiło się morze, nikt nie wiosłował. Statek stracili z oczu chwilę po jego opuszczeniu, żaden z nich nie miał pojęcia gdzie się znajdują, zresztą i tak większość spała siedząc.

            Buźka ziewnął głośno, przetarł dłońmi zaspane oczy i przeciągnął się. Był wyczerpany nocnymi wydarzeniami. Spojrzał na śpiących, lub starających się zasnąć ludzi. Obok niego siedział stary wilk morski Sayat, na niego mógł liczyć, ale co z resztą? Na wprost spał z półotwartymi oczami młody blady Laryta, pomocnik szalonego kapłana, a obok niego wiecznie ponury odludek w białym żupanie. Za nimi siedziało dwóch Karhańskich kupców: Max van coś tam i Harald oraz czarnoskóry Nzal, ochroniarz tego drugiego. Dalej siedział Hefesox i jego dwaj goryle, a na dziobie łodzi spoczywał szlachciura Wojmił i jego podnóżek-giermek. Ów Wojmił niewiele sobie robił z wszelkich nakazów i zakazów, pomimo protestów Buźki "przemycił" na łódź napierśnik i ciężki dwuręczny miecz.

            Bosman rozejrzał się dookoła i zamarł. Nie dalej niż dwie mile za jego plecami rozpościerał się wąski pas ziemi, którego nie zauważyli wcześniej ze względu na otaczające ich ciemności.

            - Ląd! Ląd jak wszyscy diabli! - wykrzyknął ochrypłym głosem.

            Nie był to jak się okazało najlepszy pomysł. Większość przebudzonych zaczęła się wiercić i przepychać gorączkowo, znalezienie się na suchym lądzie było od kilkunastu godzin ich marzeniem. Łódź zakołysała się niepewnie.

            - Spokojnie - bosman starał się bezskutecznie ich uspokoić - spokojnie bo łódź się przewróci.

            - Siadać do jasnej cholery - usłyszał nagle gromki ryk z dziobu łodzi.

            Poskutkowało natychmiast. Łódź kołysała się jeszcze chwilę w ciszy, a potem Wojmił Czubrigajdis odezwał się ponownie:

            - Bosmanie, pokaż nam jak zawrócić tą skorupę i w drogę.

            Dopłynięcie do brzegu zajęło im niemal godzinę. Nikt, oprócz Buźki i Sayata, nie myślał nawet o wciągnięciu łodzi. Zmęczeni i niewyspani padli na piaszczystym brzegu jak muchy. Wojmił i jego giermek pomogli marynarzom.

            - Orientujesz się bosmanie gdzie jesteśmy? - zapytał Czubrigajdis posapując, gdy cała łódź była już na piasku.

            - Szczerze mówiąc nie bardzo panie - odrzekł Buźka - domyślam się jedynie, że zniosło nas daleko na południe. Ale jeśli w nocy pogoda nam dopisze, to poznam gdzie jesteśmy po gwiazdach.

            - Jak myślicie, to tylko wyspa, czy coś większego? - spytał rycerz wskazując głową na oddaloną o mniej więcej dwadzieścia metrów ścianę lasu.

            - Jeśli naprawdę jesteśmy na południe od wczorajszego kursu - wtrącił się Sayat - to nie możemy liczyć na większy ląd. Sądząc po tym buszu, wodę pitną znajdziemy bez problemu, a jak będziemy mieli szczęście, to i zwierza jakiego się upoluje.

            - Teraz odpoczynek - powiedział Wojmił kładąc się na piasku - polowanie zostawmy sobie na później.

            - Jeśli pozwolisz panie, chciałbym sprawdzić brzeg - powiedział Buźka - morze mogło nam zrobić jakiś prezent. Poza tym dobrze byłoby znaleźć wodę pitną. Sayat pójdzie ze mną jeśli nie masz nic przeciwko temu.

            - Jeśli tylko sił wam starcza ruszajcie.

            Jak się okazało, ląd przywitał ich dość hojnie. Na plaży kilkadziesiąt metrów od ich łodzi, morze wyrzuciło pochodzącą z ich statku beczkę, do połowy wypełnioną piwem. Przetoczyli ją na bezpieczną odległość od morza i ruszyli dalej.

            Kolejne znaleziska nie były już tak miłe. Po niemal godzinie marszu brzegiem morza, natknęli się na pierwsze zwłoki. Był to jeden z pasażerów "Diabła Morskiego", niejaki Lekhorn, kupiec. Nieco dalej spoczywały jeszcze trzy ciała, marynarz i dwóch pasażerów. Buźka pochylił się nad leżącym na brzuchu marynarzu i przewrócił go na wznak.

            - Toż to Gmyrka - stwierdził Sayat, spoglądając na młodą jeszcze twarz pokrytą rzadkim zarostem - naśmiewał się, że w świątyni Hahaarana swoją duszę demonom morskim zaprzedał i morze krzywdy mu nie zrobi. Nie na wiele mu się te demony zdały...

            - Kto wie Sayat, może mu kiedyś przyjdzie płacić duszą własną - stwierdził bosman - nie czas widać na to, bo póki co, to on jeszcze dycha.

            - Żyje? - krzyknął Sayat klękając przy nieprzytomnym Gmyrce.

            - Jak wszyscy diabli!

            Dzięki wspólnym wysiłkom Buźki i Sayata, młody marynarz wypluł z siebie około pół litra wody, przytomności jednak nie odzyskał. Bosman wstał, rozejrzał się i powiedział:

            - Zostań z nim Sayat, ja pójdę dalej, może jeszcze kogo znajdę. Wrócę za jakąś godzinę.

            Buźka ruszył wzdłuż brzegu. Po nocnym sztormie, na niebie nie został żaden ślad. Słońce grzało jakby miało zamiar w jeden dzień osuszyć ląd ze wszystkich kropel deszczu, które spadły w nocy. Dwie mile dalej brzeg zrobił się skalisty. Obok sporych rozmiarów głazu, Buźka znalazł jeszcze jednego marynarza. Ten miał znacznie mniej szczęścia od Gmyrki. Lewa połowa jego twarzy, doznała prawdopodobnie zbyt bliskiego spotkania z owym głazem, co zamieniło ją w miazgę.

            Bosman krążył jeszcze chwilę pomiędzy skałami, lecz nikogo już nie znalazł. Nie spiesząc się powrócił do Sayata. Podczas jego nieobecności Gmyrka nie odzyskał przytomności ani na chwilę. Podnieśli go za ramiona, złapali z obydwóch stron i rozpoczęli powrót.

            Młody Laryta i giermek Wojmiła wybiegli im na przeciw i pomogli donieść marynarza, do płonącego ogniska, przy którym suszyły się mokre ubrania. Wszyscy podeszli spoglądając z ciekawością na nierówno oddychającego Gmyrkę.

            - Któż to jest? - zapytał Wojmił.

            - Marynarz z naszego okrętu - stwierdził Sayat - zwie się Gmyrka. Morze wyrzuciło go na brzeg jakieś cztery mile stąd.

            - Odsuńcie się wszyscy - powiedział pomocnik Ormanaha pochylając się nad leżącym i dodał widząc oburzone twarze - nazywam się Irmox, w świątyni Orveda byłem uczony na uzdrowiciela. Do wieczora sprawię, że stanie na nogi, tylko dajcie mu trochę powietrza.

            - No dalej - krzyknął Wojmił - dajcie mu pooddychać.

            Tłum rozszedł się niechętnie. Rycerz przysiadł obok Buźki i zapytał:

            - Znaleźliście wodę pitną bosmanie?

            - Nie, ale jakieś osiemdziesiąt metrów stąd, znaleźliśmy na brzegu beczkę z piwem. Przenieśliśmy ją z Sayatem na skraj lasu, trzeba ją tylko tutaj przytoczyć.

            - Czyżby szczęście uśmiechnęło się do nas?

            - Możliwe. Jedno jest pewne, do póki nie znajdziemy wody, będziemy musieli oszczędnie korzystać z piwa. - stwierdził Buźka - Oprócz tego marynarza znaleźliśmy jeszcze cztery ciała, trzeba by je pochować.

            - Będzie roboty aż do wieczora, zaraz zbiorę ludzi i pójdziemy tam, wy połóżcie się i odpocznijcie.

            - Nie na długo. Trzeba będzie nazbierać suchych gałęzi, w każdej chwili może się trafić jakiś statek.

                                                                        *****

            Gdy ostatnie tego dnia promienie słońca skryły się za wierzchołkami drzew, trzynastu mężczyzn zasiadło wokół płonącego ogniska. Wszystkie oczy skierowane były w stronę nabierającego rumieńców Gmyrki.

            - Jakie są szanse, że przeżył ktoś jeszcze z twojej łodzi? - spytał siedzący po jego prawej stronie Buźka.

            - Ciężko mi powiedzieć. Było nas dziesięciu chłopa, ja, Grund, Kolh, Jarko, Rork i pasażerowie - zaczął marynarz - zdążyliśmy odpłynąc od wraku nim poszedł na dno. Następna łódź miała mniej szczęścia, przykryła ich potężna fala. Chyba nikt nie przeżył. Nasza szalupa zahaczyła o coś dnem i zaczęła mocno przeciekać. Wybieraliśmy wodę tak szybko jak się tylko dało, w końcu jednak i tak poszła na dno. Udało mi się wyłamać kawałek deski z burty, to ona trzymała mnie tak długo na powierzchni.

            - A co z Olfem Olbarachem? - spytał Wojmił Czubrigajdis.

            - Kapitan nie żyje, wypadł za burtę statku - stwierdził Sayat - widziałem na własne oczy.

            - A oficerowie? - zainteresował się Hefesox.

            - Nawigatora zabił boom grota, dostał nim w głowę - powiedział Buźka.

            - A pan de Torra nie zdążył opuścić okrętu - dodał Gmyrka.

            - Niech bogowie mają ich w swej pieczy - podsumował Irmox.

            Zapadło długie milczenie, które przerwał Wojmił:

            - O zmarłych nie ma co się martwić, pilnujmy lepiej, abyśmy do nich nie dołączyli. Jak tam nasze zapasy?

            - Piwa wystarczy najwyżej na trzy dni - stwierdził bosman - w tym czasie koniecznie musimy znaleźć wodę pitną.

            - W dżungli znalazłem więcej owoców, które razem z Maxem i Draganem przynieśliśmy - powiedział Harald, wskazując na żółty, podłużny owoc - są jadalne i całkiem smaczne. Przed kilkoma laty próbowałem nawet nimi handlować, ale nic z tego nie wyszło. Poza tym wiadomo, żeby żyć człowiek musi jeść - zrobił krótką przerwę - mięso.

            - Twoja kusza to chyba jedyna broń strzelecka jaką posiadamy. Jest sprawna? - spytał Wojmił czarnoskórego Nzala imieniem Teveken.

            - Tak. Jutro o świcie wyruszę na polowanie, jeśli jest tu jakaś zwierzyna, to zdobędę mięso - odparł.

            Rozprawiali tak jeszcze czas jakiś, a potem położyli się na zasłużony odpoczynek, ustalając wcześniej dwuosobowe warty. Morze szumiało monotonnie, a dżungla zaczynała swój conocny koncert.

                                                                        *****

            Barnaba lubił służbę u Wojmiła Czubrigajdisa, bo choć surowy i skory do bijatyk był to pan, to giermka swego skrzywdzić nie dał, a i na piwo miedziaków nie skąpił. Barnaba był wiernym sługą i choć życia by za swego pana pewnie nie oddał, to rozkazów wszelkich pilnie słuchał. Tej nocy bez mrugnięcia okiem przyjął psią wachtę - tuż przed świtem.

            Siedział oparty plecami o trzymającego z nim wartę młodego uzdrowiciela. Przypływające i odpływające jednostajnie fale, były lepszym środkiem nasennym, niż wywary alchemików. Powieki ciążyły Barnabie dokuczliwie, ale giermek uparcie wpatrywał się w horyzont.

            Ogień przygasł. Od strony morza powiało chłodem. Barnaba odwrócił się, wziął leżącą przy swojej ręce gałąź i wetknął ją w ognisko. Cienie zawirowały wokół podskakujących płomieni. Giermek przysiągłby, że trzy czy cztery z nich, poruszały się nie tylko za sprawą ognia. Przetarł dłonią oczy i spojrzał raz jeszcze. Od strony dżungli zbliżały się zgarbione sylwetki.

            - Irmox - szepnął Barnaba nie poruszając się.

            Cisza.

            - Irmox - powtórzył nieco głośniej.

            Nadal brak odpowiedzi. Zgarbione postacie zbliżyły się na dwadzieścia, może trzydzieści metrów. Barnaba naliczył ich jedenaście. Wiedział, że musi krzyknąć aby ostrzec śpiących kompanów. Jednak w gardle zaschło mu do tego stopnia, że nie mógł wymówić nic poza ochrypłym przeciągłym:

            - Aaaaaaaaaaa!!!

            Jego okrzyk zlał się z dzikim wyciem wydobywającym się z kilkunastu gardeł przeciwników. Obudzeni hałasem kompani Barnaby nie bardzo wiedzieli co się dzieje, czasu starczyło im tylko na poderwanie się na nogi i sięgnięcie po broń. Półnadzy czarnoskórzy przeciwnicy, uzbrojeni w dzidy, pałki i maczet byli tuż tuż. W odpowiedzi na ich wycie Wojmił zakrzyknął:

            - Bij, zabij!!!

            Bosman i marynarze z nożami w dłoniach ruszyli pierwsi. Za nimi biegł z wielkim dwuręcznym mieczem Wojmił, dalej Barnaba, Teveken i obydwaj ochroniarze Hefesoxa. Sam Hefesox i Sroka zostali nieco dalej, a Harald, Irmox i Dragan cofnęli się nieco do tyłu.

            Rozbitkowie starli się z dziko wyjącymi postaciami. Wojmił był w swoim żywiole, sparował  mieczem cios maczety i ciął z wielką siłą i precyzją. Przeciwnik padł na piasek z roztrzaskaną czaszką. Buźka pchnął swego rywala trzykrotnie, nim ten zdołał ciąć go maczetą. Gmyrka zadał cios, jego przeciwnik zdołał się uchylić i pchnąć krótką dzidą, jednak również niecelnie. Sayat otrzymał pchnięcie niemal prosto w serce i osunął się na kolana. Teveken dostał dzidą w nogę, zawył głośno lecz odpłacił z nawiązką, zagłębiając nóż w piersi przeciwnika.

            Jeden z ochroniarzy Hefesoxa padł pod ciosem maczety, drugi bronił się dzielnie parując ciosy dwóch czarnoskórych. Barnaba ruszył mu z odsieczą, jednak nim dotarł, padł z szyją przebitą dzidą. Jeden z napastników obiegł z boku pierwszą linię walczących, na drodze stanęli mu Hefesox i Sroka. Max uniknął jego ciosu i zdołał złapać go za rękę z maczetą, Hefesox pchnął go kilkakrotnie sztyletem pod żebra.

            W tym samym czasie Dragan, ku zdumieniu zarówno swoich kompanów jak i przeciwników, wzniósł się na wysokość około sześciu metrów. Gdy jeden z czarnoskórych przebił się przez linię walczących, z rąk lewitującego czarodzieja wystrzeliła kula ognia, o średnicy pół metra, która trafiła go w tors. Pocisk ów powalił wrzeszczącego napastnika z nóg, jego ciałem wstrząsnęły konwulsje, potem znieruchomiał z grymasem na twarzy.

            Jak się okazało, był to przełomowy moment tej krótkiej, aczkolwiek krwawej potyczki. Czarni, widząc co się dzieje wpadli w popłoch, zaczęli krzyczeć, a dwóch z nich rzuciło się do ucieczki. Wojmił korzystając z zamieszania w ich szeregach, ciął stojącego przed sobą wroga skośnie z góry, przecinając mu obojczyk i żebra. Z rąk maga wystrzeliła kolejna kula ognia, trafiając w czarnoskórego, stojącego tuż przy ochroniarzu Hefesoxa. Padł nie wydając z siebie dźwięku. Ochroniarz odwrócił się zdziwiony patrząc na konającego, w tej samej chwili  został uderzony pałką w tył głowy. Jego przeciwnik chciał powtórzyć cios, lecz nie zdążył, dosięgnął go nóż Buźki.

            Spośród dwóch walczących jeszcze czarnych, jednemu udało się wyrwać, drugi padł rozpruty mieczem Wojmiła.

            - Nie pozwólcie im uciec - krzykną Teveken - bo wrócą w większej sile!

            Gmyrka, Buźka i Sroka ruszyli w pościg, Teveken kulejąc szedł  za nimi powoli i nakładał bełt do kuszy. Uciekający nie kierowali się w stronę dżungli, lecz biegli wzdłuż plaży. Dwóch pierwszych miało przewagę około piętnastu metrów, trzeci, któremu deptali niemal po piętach, niespodziewanie odwrócił się i rzucił z maczetą na nadbiegającego Gmyrkę. Marynarz odskoczył, ale nie zdołał uniknąć ciosu, maczeta rozcięła mu prawe ramię i pierś. Buźka dopadł do czarnoskórego, kopnął go w krocze, a gdy ten zgiął się wpół, wbił nóż aż po rękojeść w jego plecy. Sroka biegł dalej, dysząc ciężko, za pozostałymi napastnikami. Dragan przeleciał nad nim wyprzedzając go bez wysiłku.

            Teveken przystanął, wymierzył uważnie i strzelił. Jeden z uciekających padł rozkładając ramiona, bełt utkwił pomiędzy jego łopatkami. Ostatniego czarnego powaliła kolejna ognista kula. Sroka dobiegł do niego i przyłożył dłoń do jego szyi, lecz nie wyczuł pulsującej krwi. Po chwili obok niego wylądował czarodziej.

            - Straszliwą mocą władasz panie - stwierdził złodziej.

            - Racja - odparł Dragan - nie nadużywam jej jednak. Tam - dodał po chwili wskazując ręką - jakieś sto metrów dalej, na brzegu leżą trzy długie wąskie łodzie. Pewnie nimi przypłynęli.

            - Trzeba powiadomić o tym resztę, chodźmy.

            Ruszyli wolno w stronę ogniska. Po drodze pomogli Buźce, który niósł rannego marynarza. Gdy doszli do reszty rozbitków, położyli Gmyrkę przy innych rannych, Irmox już ich opatrywał.

            - Nie mówiłeś waść żeś jest czarodziejem - zagadnął Wojmił Dragana.

            - Nie pytałeś - mag wzruszył ramionami - duże mamy straty?

            - Marynarz imieniem Sayat, mój giermek i jeden z ochraniarzy pana Hefesoxa nie żyją - poinformował go rycerz - Zyt jego kompan ma rozbity łeb, ale Irmox mówi, że się z tego wyliże. Teveken oberwał w udo, kość cała, ale szybko nie zatańczy. Widziałem, że przynieśliście drugiego z marynarzy, bardzo z nim źle?

            - Nie wiem, na razie jest nieprzytomny.

            - U niego to chyba normalne - zażartował Wojmił - gdyby nie wasze czary, mości czarodzieju, byłoby dużo gorzej.

            - Nie bądź waść taki skromny -  odparł czarodziej - sam też masz niezgorsze uderzenie.

            - Ha, gdybyś waść zobaczył mego brata Mietka, ten to dopiero ma krzepę, w ojca się wdał. Siedzi teraz biedaczysko w Przycłapach pod Mitrofą i nudzi się pewnie okrutnie. Przydałby się tutaj mój kochany braciszek - rozmarzył się rycerz - oj, przydałby się.

            - Kim byli ci czarni? - zapytał Sroka.

            - Wyglądali jak jacyś dzicy Nzalowie - stwierdził Wojmił.

            - Żadni Nzalowie - wtrącił się oburzony Teveken kuśtykając w ich stronę - ja jestem Nzalem, czy wyglądam jak oni?

            - No cóż - rzekł Wojmił - szczerze mówiąc jesteście dość podobni...

            - Co? Niby ja i ten dzikus jesteśmy podobni? - wykrzyknął Teveken – Panie, przecież on ma paskudną gębę, czoło, oczy, te kości policzkowe, toż to Avanake!

            - Kto taki? - spytał Wojmił.

            - Avanake to dzikie plemiona zamieszkujące wyspy na południe od Karhaniki i Nzality - odpowiedział Dragan, a Teveken i Buźka pokiwali głowami - nie wiem tylko skąd się tutaj wzięli. Musieli byśmy być jakieś dwieście mil na południe od Irhany.

            - To możliwe - stwierdził bosman - omijaliśmy wody opanowane przez piratów i oddaliliśmy się od brzegów Karhaniki na jakieś osiemdziesiąt mil, może nawet więcej. Reszty mógł dokonać sztorm.

            - Wyglądają na niebezpiecznych - rzekł Wojmił.

            - To dzikusy - stwierdził Teveken - zjadają ciała wrogów, jeśli kogoś pojmają, to już po nim. Żyją w plemionach liczących po stu i więcej członków, jeśli zamieszkują tą wyspę to już po nas.

            - Na szczęście nie zamieszkują - rzekł Sroka.

            - Przypłynęli tutaj na łodziach, znaleźliśmy je na brzegu - dodał Dragan - pewnie zobaczyli ognisko. Proponuję schować ich ciała, łodzie i poszukać jakiegoś schronienia w głębi lądu. Na pewno będą ich szukali.

            - Zgadzam się - powiedział Buźka - przenieśmy ich w zarośla, naszych trzeba pogrzebać. Potem możemy podzielić się na grupy i przeszukać wyspę.

            - Niech więc tak będzie - podsumował Wojmił - bierzmy się do roboty, słońce już wschodzi.

                                                                        *****

            Sroka był zadowolony, że znalazł się w grupie, która poszła brzegiem morza na południe, nie miał ochoty przedzierać się przez gęsty busz. Razem z nim byli Dragan, ranni Zyt i Gmyrka oraz opiekujący się nimi Irmox. Po południu obydwie grupy miały spotkać się na plaży, przy grobach swoich kompanów.

            Szli niezbyt szybko, trzymając się linii drzew. Zyt miał zawroty głowy i wymiotował kilkakrotnie od rana, a Gmyrka dyszał ciężko, żaden z nich nie chciał jednak pozostać w miejscu noclegu. Zapowiadał się kolejny upalny dzień.

            Po trzech godzinach marszu, dostrzegli przed sobą drewnianą palisadę. Cofnęli się kilka metrów i weszli w głąb buszu.

            - Dzicy - powiedział Irmox oddychając ciężko.

            - Na dzikich mi to nie wygląda - stwierdził uspokajającym tonem Dragan - zbyt masywne, ale niczego nie można wykluczyć.

            - Pozwólcie, że ja to sprawdzę - zaoferował się Sroka.

            - W innych okolicznościach pewnie bym się zgodził - powiedział mag - ale nie tym razem, za duże ryzyko. Sam się tym zajmę, zapewniam was, że dość dobrze się ukryję.

            - Ale ja... - zaczął Sroka.

            - Żadnego ale - Dragan wszedł mu w słowo - patrzcie, choć i tak się nie nauczycie.

            Mówiąc to, czarodziej wykonał ruch dłońmi i szeptem wymówił formułę zaklęcia. Pozostali oniemieli. Gmyrka przetarł oczy ze zdziwienia i otworzył usta nie mogąc jednak wymówić ani słowa. Dragan zniknął. Po chwili milczenia usłyszeli cichy głos czarodzieja:

            - Czekajcie tutaj, wrócę najdalej za pół godziny.

            Długie milczenie przerwał Sroka oznajmiając:

            - Idę za nim.

            - Przecież kazał nam tu zostać - powiedział Irmox - skoro my go nie widzimy, to nie zobaczą go również inni. Lepiej zostań z nami.

            - A jeśli go schwytają, lub zabiją? - nie ustępował Max.

            - Myślę, że da sobie radę - rzekł Zyt.

            - Też tak myślę, ale wolę mieć pewność - złodziej był uparty - poza tym, tam może w ogóle nikogo nie być. Umówmy się, że podejdę na bezpieczną odległość do ostrokołu, a jeśli kogoś zauważę to przyjdę i powiem wam o tym.

            - Dobra, ale zaraz wracaj.

            Złodziej zanurkował w gęstwinie. W swoim życiu podkradał się już wiele razy, doskonale potrafił wykorzystywać krzewy i drzewa. Ta umiejętność nie raz pomogła mu zarobić pieniądze, a bywało, że ratowała życie.

            Bez problemu dotarł na odległość trzydziestu metrów od palisady.  Stąd zauważył, że miejsce to jest od dawna niezamieszkane. Nad na półotwartą bramą wisiała przekrzywiona czaszka jakiegoś zwierzęcia, w ostrokole widniały sporej wielkości prześwity, przez które dżungla wdzierała się do środka.

            Sroka podczołgał się bliżej skraju dżungli i znieruchomiał. Choć nikogo nie zauważył, usłyszał wyraźnie zbliżające się kroki. Domyślił się, że czarodziej powraca ze zwiadów, jedyną oznaką jego obecności, były zbliżające się ślady.

            - Widać ślady twych stóp na piasku - powiedział Max wychodząc z ukrycia.

            - To nieistotne - usłyszał głos Dragana - osada jest opuszczona, chyba znaleźliśmy idealne miejsce na obozowisko - czarodziej zmaterializował się przed nim - chodźmy powiedzieć to reszcie. Tak między nami mówiąc, to bystry jesteś, ale następnym razem gdy powiem ci żebyś został, zostań.

                                                                        *****

            Osada składała się z ośmiu rozpadających się domów, drewnianego ostrokołu w podobnym stanie, okalającego ją od strony lądu i przegniłego molo. We wnętrzach domów znaleźli kilka glinianych naczyń, mniej lub bardziej zniszczone meble oraz stertę papierów, które okazały się być zapiskami kupieckimi. Nigdzie nie znaleźli ani jednych zwłok, które wskazywałyby na walki z Avanake, lub zarazę. Osada została po prostu z nieznanych przyczyn opuszczona.

            Po południu Max poszedł po drugą grupę. Czekali już przy beczce piwa, która stała nieopodal grobów. Brakowało Nzala, który odłączył się od nich, obiecując nie wracać z pustymi rękami. Tevekenowi dopisało szczęście, udało mu się upolować małą włochatą świnię. Dotarł do osady, wraz ze swą zdobyczą, przed pozostałą, częścią swojej grupy. Przyprowadził go dym z ogniska, które rozpalili Gmyrka i Zyt. Razem z Haraldem Nzal zabrał się ochoczo do przygotowywania kolacji. Gdy tylko do osady dotarła reszta, Wojmił pokierował pracami przy naprawie palisady i domu, który wybrali na nocleg, było już jednak dość późno.

            - W głębi lądu trafiliśmy na niezalesione wzniesienie, idealny punkt obserwacyjny - oznajmił Wojmił gdy zasiedli do wieczerzy - Widać z niego całą wyspę i morze wokół. Myśleliśmy nawet, żeby zrobić tam obozowisko, ale skoro możemy mieć dach nad głową...

            - Tak czy siak można by tam postawić straże na noc i na dzień - dodał Buźka - ułożyliśmy tam stos z gałęzi, w razie czego wartownik go podpali. Żaden statek nie przegapi takiego sygnału.

            - Dobry pomysł - stwierdził Dragan - można się jutro za to zabrać. Nie widzieliście z tego wzniesienia innych wysp?

            - Ani jednej, wszędzie tylko morze - odparł Wojmił wchłaniając kolejny kawałek pieczonego mięsa.

            - Może to i lepiej - rzekł czarodziej - jeśli my nie widzimy innych, to inni nie widzą nas. Pozostaje jeszcze pytanie jak tam trafić z osady?

            - Dość łatwo - wtrącił się Teveken - byłem na tym wzniesieniu, widziałem wasz stos. Przez to wzgórze przechodzi dość zarośnięta ścieżka, coś jakby stara droga...

            - Widzieliśmy ją, ale musieliśmy już wracać na plażę - wszedł mu w słowo Buźka.

            - Nie wiem gdzie się kończy, ale zaczyna się tuż za osadą - dokończył Nzal, wskazując palcem za ostrokół - nie dalej niż godzinę drogi.

            - Zostało nas dziesięciu - powiedział Wojmił - myślę, że wystarczy jeden wartownik na górze i jeden tutaj.

            Pierwszą wartę na górze pełnił Buźka, w osadzie Harald. Reszta udała się na pierwszy od trzech dni spoczynek pod dachem.

                                                                        *****

            Rano Zyt poszedł zmienić Gmyrkę, który od północy wartował na wzgórzu. Po dwóch godzinach powrócił jednak i oznajmił, że marynarz zniknął.

            - Jak to zniknął? - zapytał Wojmił - Może oddalił się za potrzebą?

            - Niby dokąd panie, tam wszędzie las - odparł Zyt.

            - To może zabłądził? - nie ustępował rycerz.

            - Niemożliwe - rzekł bosman - w nocy po ciemku trafił, jak przyszedł mnie zmienić. Droga tam prosta jak wszyscy diabli.

            - Trzeba go znaleźć, może śpi gdzie w krzakach - stwierdził Wojmił.

            Niespełna pół godziny później, grupa w skład której weszli Teveken, Sroka, Wojmił, Buźka i Zyt, wyruszyła na poszukiwania. Mimo, że Nzal utykał, poruszali się dość szybko, dojście na wzgórze zajęło im nieco ponad pół godziny. Rozeszli się w różne strony nawołując.

            - Tutaj! Do mnie szybko! - krzyknął nagle Sroka.

            Gdy przybiegli, złodziej pokazał im ciemną plamę na ziemi. Przyjrzeli się jej uważnie, Nzal stwierdził:

            - To krew - wskazał na szerokie liście rosnącej nieopodal rośliny i dodał wskazując palcem - tu też spójrzcie. Wygląda na to, że zaatakowało go jakieś duże zwierzę. O, tutaj są jakieś ślady.

            - Ale gdzie jest ciało? - spytał Wojmił - Nawet jeśli to był tygrys, to nie mógł go zeżreć w całości.

            - Wygląda na to, że ten zwierz gdzieś go zawlókł - stwierdził Teveken wpatrując się w ziemię.

            Kawałek dalej trop urywał się na skalistym podłożu. Szukali kilka godzin, lecz na próżno, nie znaleźli ani Gmyrki, ani jego ciała. Wieczorem zmęczeni wrócili do osady. Tej nocy zrezygnowali z warty na wzgórzu.

                                                                        *****

            - Po jaką cholerę grzebiesz się w tych papierzyskach? - zapytał Buźka Haralda. Było już dobrze po północy, obydwaj trzymali wartę i bosmana denerwował już nieco fakt, że mały tłusty Karhan wciąż wertuje znalezione w jednej z chat notatki.

            - To papiery kupieckie i szczątki jakiegoś dziennika - odparł kupiec - napisane są po karhańsku. Wynika z nich, że ta osada była faktorią kupiecką, nazywała się "Tygrysie Sioło".

            - No i co z tego?

            - Skoro handlowali tutaj czymś i im się to opłacało - odparł Harald - to może i mi się opłaci.

            - A niech cię wszyscy diabli Harald - bosman zaśmiał się - nie wiadomo czy z życiem ujdziesz, a o pieniądze się martwisz.

            - A czym tu się martwić, lada dzień jakiś statek nas stąd zabierze. Ty bosmanie tylko o życiu na tej wyspie myślisz? - zapytał kupiec - Co będzie jak już wrócimy? Żyć trzeba dalej, na chleb jakoś zarabiać.

            - Prawda - rzekł Buźka myśląc o swoich zobowiązaniach. Gdyby nie to, że za Hefesoxa zapłacił mu Bons, pewnie odpuściłby, ale Bonsowi się nie odmawia. Buźka wiedział, że na tej wyspie jeden z nich zostanie, Hefesox lub on. Liczył się też z możliwością, że Zyt może mu chcieć przeszkodzić. "Szkoda by go było - pomyślał - równy z niego chłop".

            Harald wstał i otrzepał spodnie na pośladkach.

            - Idę spuścić rybkom wodę - rzekł głaskając się po brzuchu - może dłużej zabawię, bo dieta owocowa nie bardzo mi służy.

            - Uważaj tylko żeby cię co, razem z tymi twoimi rybkami, nie zeżarło.

            Buźka siedział grzebiąc kijem w ognisku. Noc była ciepła, za jakieś dwie godziny, może trochę dłużej, mieli ich zmienić Zyt i Hefesox. Nagle zza palisady, mniej więcej z miejsca, w które oddalił się kupiec usłyszał, coś co zabrzmiało jak uderzenie. Potem zapanowała cisza.

            - Harald! Słyszysz mnie - zawołał wstając - odezwij się do wszystkich diabłów.

            Nie usłyszał jednak żadnej odpowiedzi. Wyjął zza pasa nóż i ruszył ostrożnie w ślad za kupcem.

                                                                        *****

            Irmoxa obudził głośny, przerażający krzyk. Początkowo myślał, że to tylko zły sen, lecz dostrzegł, że leżący obok niego Max i Teveken, także się obudzili.

            - Co to było? - zapytał siadając.

            - Nie wiem - odparł Nzal - na pewno nic dobrego. Trzeba obudzić resztę.

            Po chwili cała siódemka wyszła na zewnątrz. Rześkie nocne powietrze sprawiło, że nikomu nie chciało się spać. Nie dostrzegli jednak żadnego z wartowników.

            - Bosmanie! Harald! - zawołał wystraszony Irmox.

            - Ciszej - zganił go Wojmił - dzicy mogli wrócić.

            Zapanowała cisza, właśnie wtedy dobiegł ich stłumiony jęk.

            - To chyba zza ostrokołu - rzekł Teveken wskazując palcem kierunek z którego dobiegł ich ów dźwięk.

            - Sprawdźmy - powiedział Wojmił zaciskając obydwie dłonie na mieczu.

            Ruszyli zwartą grupą, wszyscy z wyjątkiem Dragana trzymali broń w rękach, a Irmox i Hefesox wyjęli z ogniska płonące żagwie. Wyszli przez jeden z wyłomów w palisadzie. Buźka leżał kilka metrów dalej. Brzuch miał rozpruty od mostka do pachwiny. Lewą ręką starał się zebrać wypływające jelita, prawą miał wygiętą w łokciu, w przeciwną niż zazwyczaj stronę.

            Hefesox zwymiotował. Irmox oddał swą żagiew Sroce, pochylił się nad bosmanem, przyłożył dłonie nieco poniżej jego szyi i zaczął szeptać formułę zaklęcia.

            - Chcesz go leczyć czarami? - zapytał Wojmił.

            - Nie jestem bogiem - odparł po chwili uzdrowiciel - on umrze. Mogę tylko za pomocą zaklęć uśmierzyć jego ból.

            - Wi... widziałem - wykrztusił Buźka.

            - Co takiego? Co to było bosmanie? - zapytał Dragan pochylając się nad nim.

            - De... demon - wydusił z siebie bosman.

            - On majaczy - oznajmił Irmox - to uboczne działanie czaru.

            - Jaki demon? - nie ustępował Dragan.

            - Demon morski - powiedział Buźka - przyszedł po Gmyrkę - bosman oddychał ciężko - to zapłata za uratowanie mu życia na morzu. Pożarł go, a teraz pożre nas wszystkich. Zapłacimy krwią i duszami.

            - Majaczy - przekonywał siebie samego Irmox.

            - Ja umie... - przerwał w pół słowa bosman krztusząc się własną krwią i śliną - umieram, prawda?

            Dragan skinął potakująco głową.

            - Gdzie jest Hefesox? - zapytał patrząc na rozmywające się twarze kompanów.

            - Tu jestem.

            - Tak miało być przyjacielu, ja albo ty - powiedział dysząc Buźka.

            - Nie rozumiem - odparł Hefesox przecierając usta.

            - On majaczy - rzekł Irmox - nic dziwnego, że nie rozumiesz.

            - Nie wracaj do Iredi przyjacielu - bosman z trudem łapał powietrze - Bons wydał już wyrok. Nie wracaj...

            Hefesox pobladł jeszcze bardziej. Dragan spojrzał na niego i zapytał:

            - Coś nie w porządku?

            - Nie, nic - odparł - on... on majaczy.

            - Przecież mówiłem - powiedział Irmox.

            - Gdzie jest Harald bosmanie? - zapytał Wojmił.

            - Nie ma już Haralda - odpowiedział Buźka, z jego ust wyciekła stróżka krwi. Zamknął oczy i po raz ostatni wypuścił z siebie powietrze.

            - Przenieśmy go bliżej ogniska - zaproponował rycerz.

            - On nie żyje - oznajmił Dragan patrząc na pozostałych - a ja nawet nie wiem jak miał na imię.

                                                                        *****

            O świcie pogrzebali Buźkę. Nikt nie wiedział jakiego bosman był wyznania, więc każdy pomodlił się do własnego boga. Postanowili, że podzielą się na dwie grupy, jedna zostanie w osadzie, a druga uda się na poszukiwania Gmyrki i Haralda.

            Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Szli jeden za drugim: szukający śladów Teveken z kuszą gotową do strzału, Wojmił w swym napierśniku i z wielkim mieczem w dłoni, wystraszony Zyt trzymający dłoń na rękojeści szabli i jeszcze bardziej wystraszony Sroka.

            Tym razem Teveken znalazł wyraźne ślady.

            - Wyglądają jakby zostawiły je ludzkie stopy - powiedział Nzal przyglądając się im uważnie - tyle tylko, że musiał by to być bardzo ciężki człowiek.

            - Nie zapominajmy, że mógł nieść Haralda - stwierdził Wojmił.

            Trop zaprowadził ich ścieżką na szczyt wzgórza, tam urwał się pośród skał. Spędzili niemal dwie godziny szukając jakiegokolwiek znaku, na próżno. W tej sytuacji postanowili sprawdzić dokąd prowadzi ścieżka przechodząca przez szczyt wzniesienia.

            Ruszyli w tym samym co poprzednio szyku. Dżungla po obydwóch stronach stawała się coraz gęstsza, jednak ścieżka wiła się wyraźnie pomiędzy drzewami. Szli tak blisko cztery godziny, już mieli zawracać, gdy z buszu wyłoniła się tuż przed nimi sporych rozmiarów kamienna budowla.

            Wysokość owego budynku nie przekraczała piętnastu stóp, był on jednak szeroki i długi na dwadzieścia metrów. Zastanawiający był fakt, że nie miał on ani jednego okna, choć już sama obecność tej budowli, w środku oddalonej o dwieście mil od cywilizacji wyspy, nasuwała wiele pytań.

            - A to co do jasnej cholery? - spytał nie wiadomo kogo Teveken.

            - Nie mam pojęcia, ale zamierzam to sprawdzić - odrzekł Wojmił.

            - A jeśli to coś jest w środku? - spytał Sroka.

            - No cóż, lepiej będzie jeśli my znajdziemy to coś, aniżeli  ono znajdzie nas - stwierdził Czubrigajdis.

            Przeszło dwumetrowa brama była uchylona, wewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność. Zanim zdecydowali się wejść rozpalili ognisko. Każdy wziął płonącą gałąź i z tymi prowizorycznymi pochodniami weszli ostrożnie do środka. Zanim gałęzie przygasły, znaleźli przymocowane do ściany przy wejściu, solidniejsze pochodnie, które natychmiast zapalili.

            Rozświetlone płomieniami pomieszczenie, wyglądało jak wnętrze zniszczonej świątyni. Na wprost pod przeciwległą ścianą znajdowało się podwyższenie, które niegdyś mogło być ołtarzem. Gdy podeszli bliżej, dostrzegli na nim pozostałości rozbitej na drobne kawałki kamiennej rzeźby.             Pomiędzy ołtarzem, a wejściem stały trzy rzędy poprzewracanych kamiennych ław. Sufit był podtrzymywany przez cztery, symetrycznie rozmieszczone kolumny.

            Na każdej ze ścian, które kiedyś prawdopodobnie były białe, umieszczone były po dwie płaskorzeźby, przedstawiające postacie w długich szatach z kapturami.

            - Tam są drzwi - powiedział Teveken wskazując palcem na ścianę po lewej stronie.

            Podeszli ostrożnie. Drzwi były zamknięte, lecz zanim Wojmił zdołał je wywarzyć, Sroka nacisnął klamkę, ustąpiły ze zgrzytem. Za nimi znajdował się niezbyt długi korytarzyk i wejścia do kolejnych pomieszczeń. Były to kuchnio-jadalnia, sypialnia z sześcioma łóżkami i skromny gabinet z biurkiem, sekretarzykiem i stosem niedopalonych ksiąg. Niemal wszystkie meble były zdemolowane. Wojmił podszedł do biurka i wyszarpnął szufladę.

            - Pusta - oznajmił - cokolwiek w niej było, ktoś znalazł to dawno temu.

            Sroka pochylił się nad szufladą i przyjrzał się jej uważnie. Przyłożył palce i przetarł nimi powoli dno szuflady, wyczuwając dwie małe zapadki. Przycisnął mocno palce i dno odskoczyło do góry.

            - Ktokolwiek szukał nic nie znalazł. Podobnie jak ty panie, nie zauważył, że ta szuflada ma podwójne dno - powiedział złodziej wyciągając srebrny sztylet i pierścień z dwoma splecionymi wężami.

            - A jak ty to zauważyłeś?

            - Po prostu miałem szczęście - odparł złodziej.

            Sroka wręczył Wojmiłowi sztylet, sam zaś schował pierścień do sakiewki, zapewniając, że pokaże go czarodziejowi. Wrócili z powrotem do pierwszego pomieszczenia.

            - Cokolwiek jest na tej wyspie - powiedział Wojmił - wygląda na to, że mieszka w innym miejscu.

            - A jeśli przychodzi tu tylko na noc? - zapytał Zyt.

            - Nie sądzę - odparł Teveken - to coś, lub ten ktoś, w nocy poluje i to w pobliżu naszego obozowiska. Musi odpoczywać w dzień, a tutaj go nie ma.

            - Wracajmy do osady - rzekł Sroka zmieniając temat rozmowy - pewnie i tak będziemy wracać po ciemku.

            - Dlatego też zostajemy na noc tutaj - oznajmił Wojmił.

            - Jak to? -zdziwił się złodziej.

            - Tu jest bezpieczniej - odrzekł rycerz - gruby mur, solidna brama, a poza tym jestem nieco zmęczony tym chodzeniem, mój napierśnik trochę waży.

            - Ja też mam już dość chodzenia - dodał Teveken - moja noga zaczyna dawać mi się we znaki. Ktoś jednak powinien wrócić do osady, powiadomić resztę i przyprowadzić ich tutaj jutro - powiedział patrząc na Maxa.

            - Nawet o tym nie myśl - rzekł Sroka - za nic nie pójdę sam nocą do osady, wybij to sobie z głowy.

            - Ja pójdę z tobą - zaoferował Zyt. Max spojrzał na niego jak na wariata - to miejsce zdecydowanie mi się nie podoba.

            - A nocą w dżungli czujesz się jak w domu co? - żachnął się złodziej.

            Zyt wzruszył obojętnie ramionami.

            - Wolę dżunglę niż ten "grobowiec" - odparł - a poza tym jak będziemy mieli szczęście, to zdążymy przed zmrokiem.

            - No to sprawa załatwiona - powiedział Wojmił - przyjdźcie jutro jak najwcześniej.

            Kwadrans później Zyt i Sroka wędrowali szybkim krokiem przez busz. Trzy godziny po ich wyjściu, Teveken i Wojmił założyli masywną zasuwę na drzwi budynku. Nikt nie mógł niepostrzeżenie dostać się do środka... ani wyjść.

                                                                        *****

            - Być może Zyt uratował ci życie - powiedział Dragan wysłuchawszy obszernego sprawozdania Sroki.

            - Jak to? - zdziwił się Max.

            Wszyscy znajdowali się w jednym z domów, na zewnątrz było już ciemno. Cała piątka siedział blisko jedynej pochodni. Mag sięgnął ręką za siebie i wyjął stertę papierów.

            - Podczas waszej nieobecności - zaczął Dragan - Hefesox przejrzał notatki, które Harald zostawił przy ognisku, te znalezione w jednej z chat. Zostały zrobione trzydzieści lat temu i zawierają, oprócz zapisków kupieckich, kilka ciekawych informacji. Ta osada nazywała się "Tygrysie Sioło" i nie została opuszczona, jej mieszkańcy zostali zamordowani, prawdopodobnie nikt nie ocalał.

            - To kto to napisał, mordercy? - zapytał złodziej uśmiechając się - Nie znaleźliśmy przecież ani jednego szkieletu, nawet kości...

            - Posłuchaj tego - czarodziej wyciągnął jedną z kartek - " Źle się stało żeśmy kapłanom z serca wyspy wiarę dali i osiedlili się w miejscu opuszczonej osady. Już dwa miesiące później, ludzie zaczęli znikać, a to kto na ryby poszedł i nie wrócił¸ a to do lasu. Na szczęście Hoćmar w porę się połapał, że te psy Setowi cześć oddają. Poszli my tedy całą gromadą i wycięli ich w pień, a ich plugawą świątynię w perzynę obrócili. Wielu naszych przy tym życie postradało, bo przeklętnicy owi ciemną magią władali.

            Nie skończyły się jednak na tym nieszczęścia nasze. Co noc ktoś ginie, żadne straże nie pomogą i choć ciał nie znajdujemy, wiemy, że kompani nasi nie żyją. Czterech nas jeno ostało, pozwoli Krahnam to statek jaki przypłynie, a jak nie, to i nam sczeznąć tu przyjdzie."

            - Wierzysz w to? - zapytał Sroka.

            - Nie tylko ja - odparł mag - wszystko układa się w logiczną całość. Poza tym po co ktoś miałby to pisać, jeśli to nieprawda.

            - Budowla którą znaleźliśmy to...

            - To dawna świątynia - dokończył Dragan - i czymkolwiek jest "demon morski", którego widział przed śmiercią bosman, przychodzi właśnie z niej. Dobrze zna drogę.

            - Niemożliwe - rzekł Sroka - przeszukaliśmy wszystkie pomieszczenia.

            - Znaleźliście lochy? - wtrącił się Irmox.

            - Co? - złodziej zmarszczył brwi.

            - No, podziemia - odparł uzdrowiciel - w świątyni na wykładach poświęconych obrzędom innych religii, uczono nas, że na dziesięć świątyń Seta, dziewięć ma obszerne lochy. Nieżyjący już Ormanah, uważał nawet, iż wszystkie przybytki Seta mają podziemia, tylko że do niektórych z nich, nigdy nie znaleziono wejścia.

            - Jeśli masz rację to znaczy, że oni... - zaczął Sroka łamiącym się głosem.

            - Miejmy nadzieję, że Irmox się myli - powiedział Dragan - jutro sprawdzimy to sami. Jeszcze jedno - dodał po chwili - pierścień, który znalazłeś jest magiczny. Nie potrafię powiedzieć do czego służy, ale na wszelki wypadek wolałbym go zachować.

            Max zgodził się, srebrny pierścień na bezludnej wyspie, nie przedstawiał dużej wartości. Ustalili kolejność wart i położyli się spać. Przez całą noc nikt nie opuścił chaty. Do rana nic się nie wydarzyło.

                                                                        *****

            - Otwierać! - Zyt tłukł pięścią w zamknięte drzwi świątyni, lecz odpowiadało mu tylko głuche dudnienie.

            - Może jeszcze śpią - powiedział Irmox.

            Pozostali spojrzeli na niego z politowaniem. Dojście pod zamkniętą bramę świątyni zajęło im przeszło cztery godziny, było już grubo po południu.

            - Cóż, na pewno nigdzie sobie nie poszli - rzekł Zyt - co robimy?

            - Musimy wywarzyć drzwi - stwierdził mag wzruszając ramionami.

            - A jeśli to coś jest w środku? - zapytał Irmox.

            - A jeśli to tam jest, a oni ciągle żyją? - odpowiedział pytaniem Dragan, choć sam nie wierzył w to co mówi - Nie możemy ich zostawić.

            - Jak wywarzyć takie wrota? - zastanawiał się głośno Zyt przyglądając się solidnej bramie.

            - To prostsze niż myślisz - odparł czarodziej - jest tylko jeden problem, potem się już nie zamkną - mówiąc te słowa podszedł do drzwi, nakreślił na nich lewą dłonią okrąg i wymówił formułę zaklęcia. W obrębie kręgu drewno popękało. Dragan zastukał i drzwi w tym miejscu rozsypały się w pył.

            Sroka westchnął ciężko, taka umiejętność, znacznie ułatwiłaby jego życie. Pierwszy wszedł czarodziej z pochodnią w dłoni, za nim Max. Złodziej wyjął z uchwytu w ścianie drugą pochodnię i zapalił ją. W migotliwym świetle zobaczyli leżącego obok swego miecza Wojmiła. Napierśnik rycerza miał na wysokości mostka dziurę, przez którą widać było jego wnętrzności. Wyglądało to tak, jakby ktoś włożył w niego rękę szukając tam czegoś. Twarz Wojmiła zastygła wykrzywiona grymasem strachu i cierpienia.

            - Bogowie - jęknął uzdrowiciel - uciekajmy póki mamy jeszcze czas.

            - Nie - powiedział stanowczo Dragan - nie mam zamiaru żyć w ciągłym strachu, jeśli mam umrzeć, umrę jak mężczyzna. Tylko razem mamy szansę to pokonać.

            - Masz rację - przyznał Hefesox - ale gdzie jest Teveken?

            Przeszukali pozostałe pomieszczenia, lecz nie znaleźli Nzala.

            - Być może bestia zaniosła go do swego legowiska - powiedział Sroka gdy wrócili do zwłok rycerza - tylko dlaczego zostawiła Wojmiła?

            - Może znudziło jej się przegryzanie przez pancerz - rzekł Zyt.

            - Może - powiedział czarodziej pochylając się nad zwłokami - a może nie lubi srebra. - dokończył wskazując wiszący na szyi rycerza medalion - Musimy odnaleźć zejście na dół, bo chyba już nikt z was nie wątpi, że ono istnieje.

            - W takim razie to może się przydać - stwierdził Max wyciągając zza pasa Wojmiła srebrny sztylet.

            Zabrali się za przeszukiwanie pomieszczenia. Podnosili kamienne ławy, obejrzeli uważnie cały ołtarz, kolumny i wszystkie płaskorzeźby. Na jednej z nich, Sroka znalazł wąskie szczeliny wokół dłoni kapłana, którego przedstawiała. Przyłożył swoje palce do palców wyrzeźbionej postaci i pchnął. Płaskorzeźba ustąpiła wsuwając się w głąb ściany. Przed złodziejem widniały schody w dół. Pozostała czwórka podeszła do niego.

            - Chylę czoła - powiedział Dragan z uznaniem - ruszaj przodem Max, ja muszę mieć czas na rzucenie czaru, a poza tym myślę, że jesteś jedyną osobą, która nie wpadnie w pierwszą napotkaną pułapkę.

            Mimo protestów Sroka i tak poszedł pierwszy, wiedział, że czarodziej ma rację. Wszedł powoli wpatrując się uważnie w podłogę, w lewej ręce niósł pochodnię, a w prawej srebrny sztylet. Za nim kolejno szli Dragan, Zyt, Hefesox i niosący drugą pochodnię Irmox. Zdołali zrobić ledwie kilka kroków, gdy usłyszeli głos Maxa:

            - Uwaga, ten stopień jest ruchomy, prawdopodobnie zamyka wejście, ale na wszelki wypadek omińcie go.

            Schody pokonali bardzo ostrożnie i wolno. Na dole korytarz rozgałęział się. Był wykuty w skale, a jego ściany były wygładzone. Zrobienie tego korytarza musiał trwać dziesiątki lat. Sroka spojrzał przez ramię i zapytał:

            - Którędy teraz?

            - Ty prowadzisz - usłyszał odpowiedź maga.

            Poszedł w prawo, ten sam kierunek wybierał na każdym następnym skrzyżowaniu, w ten sposób wiedział przynajmniej którędy wracać. Nagle gdzieś zupełnie niedaleko za swoimi plecami, usłyszeli zbliżające się kroki. Zdążyli odwrócić głowy i zobaczyć wyłaniającą się zza ostatniego miniętego rogu sylwetkę.

            Stwór, który ukazał się ich oczom miał około sześciu stóp wysokości, był jednak przygarbiony. Jego skóra wyglądała jak ludzka, tyle tylko, że skurczona, pomarszczona i zszarzała  ze starości. Oczy połyskiwały czerwienią jak dwa rozżarzone węgle, a rozwarta szeroko paszcza, ukazywała komplet przerośniętych kłów. Ręce, a właściwie łapy bestii wyposażone były w grube, dwucalowe szpony.

            Cała piątka na widok potwora , zareagowała identycznie - paniczną ucieczką. Ścigająca ich bestia była jednak co najmniej dwukrotnie szybsza. Biegnący na końcu Irmox, nie miał żadnych szans. Umarł szybko, a jego ostatni krzyk, odbijający się echem w korytarzach, dodał reszcie skrzydeł.

            Zatrzymali się dopiero w nieco większym pomieszczeniu, do którego zawiódł ich korytarz. Były stąd trzy wyjścia, pierwsze prowadziło do pomieszczenia z sarkofagiem, przy którym leżał napoczęty Teveken. Gdy zajrzeli do drugiego, zobaczyli stos ludzkich kości. Teraz wiedzieli już dlaczego nie znaleźli na wyspie żadnych ciał. W trzecim pomieszczeniu znajdował się ołtarz z posągiem przedstawiającym kobrę gotową do ataku. Nad wejściem był wykuty symbol, dwa splecione węże i napis w języku Nzalów. W przejściu namalowana była gruba biała linia. Gdy Sroka próbował wejść do środka, odbił się od niewidzialnej ściany.

            - Już po nas - dyszał Hefesox - już po nas. Bogowie jak on krzyczał - jego ręce drżały - ja nie chcę... Zyt, zabij mnie.

            - Co?

            - Zetnij mi łeb - dyszał Hefesox - albo przebij serce, ja nie chcę zginąć tak jak Irmox. Słyszysz? Bogowie jak on krzyczał...

            - Uspokój się - powiedział stanowczym tonem Dragan - razem ciągle mamy jeszcze szansę.

            - Niby jaką? - krzyknął - Zostawiliśmy go, a to zeżarło go żywcem. Teraz przyjdzie po nas. Rozumiesz? Ja nie chcę...

            Dragan podszedł i wymierzył mu policzek. Poskutkowało, Hefesox zamilkł. Czarodziej spojrzał na nich i rzekł:

            - Jest szybszy niż myślałem. Stańcie w rzędzie, Zyt z szablą w środku, ty Max, staraj się jak najszybciej machać tym srebrnym sztyletem, to go odstrasza.    Będę stał tuż za wami, muszę mieć czas na zaklęcie, słyszycie? Bez tego jesteśmy zgubieni. A teraz... - mag przerwał w pół zdania. Z korytarza dobiegł ich dźwięk który raz już słyszeli - Nadchodzi, niech bogowie mają nas w swojej...

            Bestia wyskoczyła z korytarza. Dzielącą ich pięciometrową odległość, pokonała w niespełna sekundę i zadała cios. Hefesox odbił się od ściany i osunął na podłogę. Zyt ciął mocno, lecz jego szabla przecięła tylko powietrze, Sroka na próżno próbował ugodzić potwora sztyletem, udało mu się za to uniknąć szponiastej łapy.

            Zza ich pleców wystrzelił ognisty pocisk Dragana, trafiając wprost w tors stwora. Odrzucił on bestię metr w tył, z jej ust wydobyło się wycie, a potem ruszyła do kolejnego ataku. Zanim Zyt zdołał uderzyć szablą, szponiasta łapa utkwiła pod jego żebrami, ułamek sekundy później, druga zmasakrowała jego twarz. Sroka wbił sztylet w ramię potwora, chwilę potem druga kula ognia powaliła go na ziemię.

            Bestia poderwała się wyjąc, widać jednak było, że ogień dał się jej mocno we znaki. Max stał wymachując w lewo i prawo sztyletem, cofał się powoli. Potwór raz jeszcze rzucił się w ich stronę. Trzeci ognisty pocisk trafił go, gdy był wpół drogi i zatrzymał na dobre. Dragan wziął szablę z rąk Zyta i odciął mu głowę.

            - Max wbij mu srebrny sztylet, tam gdzie powinien mieć serce - powiedział, odsuwając szablą odcięty łeb od korpusu.

            - Czy to już koniec? - zapytał złodziej wykonując jego polecenie.

            - Mam nadzieję, że tak - powiedział czarodziej - na wszelki wypadek spalmy to ścierwo.

            - Czy wiesz co to było? - zapytał Sroka, mag pokiwał potakująco głową - spotkałeś się już z tym kiedyś.

            - Osobiście nie, tylko w księgach, słyszałem też opowieści. To strzyg, zwany też strzygą lub upiorzycą. Takie monstra potrafią ponoć zrobić ze zwłok człowieka nekromanci - objaśnił Dragan - są one szczególnie wrażliwe na światło dzienne i srebro, nie lubią też ognia i wody. Nienawidzą ludzi, zabijają ich nie tylko aby ich zjeść, robią to dla przyjemności. A niech to! Hefesox chyba żyje.

            Dragan nie mylił się. Hefesox był nieprzytomny, miał połamane żebra, być może przebite płuca i inne uszkodzenia wewnętrzne, ale ciągle oddychał. Wynieśli go na powietrze. Postanowili wrócić do osady, zanim odeszli spalili ścierwo bestii.

                                                                        *****

            Przez następne dwa dni Hefesox nie odzyskał przytomności. Jego ciało pobladło, rana bardzo źle się goiła. Za dnia Sroka i Dragan wartowali na zmianę przy stosie drewna na wzgórzu, wpatrując się w morze.

            Pod nieobecność czarodzieja, Max przeszukał dokładnie Hefesoxa, to czego szukał znalazł w jego skórzanym pasie. Było to dziesięć sztuk złota, które Sroka zamienił na taką samą ilość srebrników z własnej sakiewki.

            Trzeciego dnia po zabiciu bestii, Dragan zapadł na dość dziwną i gwałtowną chorobę. Od rana miał gorączkę silne bóle głowy i skurcze żołądka. Po południu stracił przytomność i odzyskał ją dopiero następnego dnia rano. Gorączka nie ustępowała, a skurcze były coraz silniejsze.

            - Max... - wyszeptał.

            - Słucham - odparł złodziej podchodząc do chorego.

            - Ja tam wróciłem - powiedział czarodziej - wróciłem do tej świątyni.

            - To tylko sen, masz gorączkę.

            - Nie Max. Ja tam wróciłem następnego dnia po zniszczeniu strzygi - wyznał Dragan - przyciągało mnie to wejście z magiczną blokadą. Znam trochę język Nzalów - mag skrzywił się ściskając dłońmi brzuch - napis głosił "Potęga chwalącym Seta, śmierć niewiernym", czy coś takiego. Pierścień, który znalazłeś, umożliwił mi przejście, to było nawet łatwiejsze niż się spodziewałem. W środku na ołtarzu leżał magiczny sztylet, wziąłem go. Byłem na tyle głupi, że okradłem świątynię Seta. Myślałem, że ten pierścień mnie ochroni, lecz myliłem się, a teraz zapłacę za to własnym życiem.

            - Nie przesadzaj, to zwykła choroba - rzekł uspokajająco Sroka - za dwa trzy dni, będziesz zdrów jak ryba.

            - Nie Max - odparł spokojnie Dragan - nie będę. To podwójna klątwa Seta i gwiazd.

            - O czym ty mówisz?

            - Widzisz, tej nocy gdy wszedłem na pokład "Diabła Morskiego", widziałem Sarę, moją kobietę, w łóżku z moim bratem. Myślałem o tym, żeby ich zabić, a wierz mi, że mogłem to zrobić bez problemu, ale postanowiłem po prostu odejść. Gdy byłem już na statku, zobaczyłem spadającą gwiazdę i pomyślałem życzenie: "chciałbym już nigdy nie zobaczyć żadnego z nich". Moje życzenie stało się moim przekleństwem Max i spełni się, ja już ich nie zobaczę. Wciąż ją kocham...

            - Przestań histeryzować - powiedział Sroka.

            - To kwestia dni może godzin, bez wykwalifikowanych kapłanów nie mam żadnych szans, spójrz - Dragan odsłonił swój brzuch, Sroka dostrzegł poruszające się pod jego skórą kształty - Prastara klątwa Seta, węże zżerają mnie od środka. Gdy umrę, spal moje ciało jak najszybciej. Weź ten sztylet, może mieć większą moc niż myślę, nie używaj go zanim nie dowiesz się do czego służy. Zawsze chciałem zrobić coś takiego, aby moje imię nie umarło razem ze mną - rzekł - trochę mi głupio, że nie zdążyłem.

            - Uratowałeś mi życie - odparł Sroka - ja ci tego nigdy nie zapomnę.

            Dragan uśmiechnął się, chwilę potem usnął spokojnie. Nie obudził się już, zmarł tuż przed świtem. Max zgodnie z życzeniem spalił jego ciało. Kilka godzin później Hefesox po raz pierwszy odzyskał przytomność.

                                                                        *****

            Trzy tygodnie po zaginięciu bryga handlowego "Diabeł Morski", potężna burza zepchnęła z kursu okręt Królewskiej Floty Wojennej "Smok". Z bocianiego gniazda dostrzeżono dym na niewielkiej wysepce. Załoga statku zabrała z niej dwóch rozbitków. Miejsce to oznaczono na mapie jako Wyspę Dragana.

 

                                                                        KONIEC