|
|
SPIS RZECZYNiusySłowo wstępu Artykuły Srebrna Pieczęć Świat Opowiadania Przygody Rasy Mapy Księstwa Organizacje i stowarzyszenia Bogowie Zioła Przedmioty magiczne Bestiariusz Nasze postacie Mechanika Profesje Umiejętności profesjonalne Uzbrojenie Czary Opis parametrów Zasady Tworzenie postaci Rozwój postaci Rzuty krytyczne Galeria Pliki Sesje Pajacyki Forum (ost.wypowiedź) Księga gości Linki Autorzy karp - teksty Zydy - łebmaster Justyna - ilustracje i inni Stronę najlepiej oglądać na monitorze przy pomocy oczu... Wszystkie prawa zastrzeżone Powered by vi ![]() ![]() |
TRZY DĘBY Daniel Karpiński Zdarzyło się razu pewnego, że młody akolita imieniem Nando, porzucił życie świątynne i wierność Setowi. Jego nowym bogiem stała się mamona. Opuszczając świątynię, Nando wziął kilka "pamiątek" wykonanych w większości ze srebra. Akolita ów był głupcem, bowiem myślał, że uda mu się zbiec. Był jednak świadom, że jeśli zostanie schwytany, owa pożyczka nie będzie miała wpływu na karę. Człowiekowi, który będzie torturowany do śmierci, niewiele można już zrobić. Nando opuszczał w pośpiechu kraj czarnoskórych wyznawców Seta - Nzalitę. Zostawił jednak za sobą wyraźne ślady, owe srebrne "pamiątki", których sprzedaż miała mu wystarczyć na drogę i... kilka miesięcy dostatniego życia. W ten sposób młody eks-akolita dotarł do miasta Solf. Tam stał się miłym, rozmownym, szastającym pieniędzmi młodzieńcem. Tam też dosięgnęła go pokryta łuską dłoń Seta, pod postacią barona Tamida. Tamid był po trosze złodziejem, po trosze kapłanem, odrobinę szlachcicem, mordercą i sadystą. Był też cierpliwym słuchaczem, o nic nie pytał, eks-akolita i tak powiedział wszystko. Nando nie był odporny na ból, lecz i tak baron utrzymał go przy życiu trzy dni, w ciągu których młodzieniec wyznał to wszystko, co przeżył, zobaczył i powiedział. Tyle o Nando. Nieco przed jego "tajemniczym zaginięciem", kilku kapłanów Trive, zainteresowała dokładność opisów miejsca, w którym znajdował się kamień zwany "Sercem Węża". Postanowili oni dokładniej zbadać tą sprawę. W tym celu, grupa składająca się z trzech duchownych i trzech zawodowych złodziei, wyruszyła na wyprawę "kupiecką" do miasta Kekegevido w Nzalicie. Z ekspedycji owej powrócił złodziej zwany Sroką i pewien kapłan, który dwa dni po powrocie zmarł nagłą śmiercią. "Serce Węża" ukryto w świątyni Trive w Mitrofie. Baron Tamid po powrocie do domu był niepocieszony. Ktoś musiał odszukać świątynny klejnot i tym kimś miał być on. Bardzo chciał się tym zająć kapłan Seta, odpowiedzialny za dotychczasowe bezpieczeństwo kamienia. Jego zwierzchnik nie lubił jednak porażek i niezbyt chętnie wybaczał, w związku z czym człowiek ów zmarł śmiercią nagłą, aczkolwiek spodziewaną. Przed wyjazdem pozostawały jeszcze dwie ważne sprawy. Pierwszą było pytanie: gdzie może znajdować się "Serce Węża"? Druga to oficjalny powód wizyty barona w sąsiednim kraju. Pierwszą kwestią zajął się oddany świątyni nekromanta. Wydobył on potrzebne informacje z martwego ciała jednego z uczestników pseudo-kupieckiej wyprawy. Drugi problem rozwiązał osobiście przeor, starając się o stosowne papiery kupieckie. Tak oto baron Tamid został handlarzem świecami. ****** Ian Beno był mężczyzną średniego wzrostu, raczej szczupłym, na pewno nie wyglądał na osiłka. Twarz miał pociągłą, okoloną czarnymi, kręconymi włosami, sięgającymi ramion i gęstym tygodniowym zarostem, który zakrywał wąskie usta. Spod niemal krzaczastych brwi, spoglądały przenikliwie duże, ciemne oczy. Całość uzupełniał zbyt wydatny nos. Z tłumu wyróżniał go nieco lepszy ubiór. Gdy miał dobry humor lubił wypić odrobinę wina, gdy miał chandrę wypijał odrobinę więcej. Rzecz jasna nigdy "w pracy". Pozornie zupełnie przeciętny. Od innych różnił się tym, że na chleb oraz dobre wino, modne ciuchy i piękne kobiety, zarabiał zabijając. Ian nie był złym człowiekiem, jednak gdy "pracował" nie miał wyrzutów sumienia. Pozbył się ich już dawno temu. Był przekonany, że to nie jest to samo, co tłuczenie na oślep pałką po głowie, plecach, ramionach - on robił to szybko, bez strachu, bezboleśnie. No może prawie bezboleśnie, jedno pchnięcie i cisza. Każdy ma marzenia, a ci którzy nie są zbyt leniwi lub tchórzliwi starają się je realizować. Marzenie Iana, można było kupić za dwieście sztuk złota, a on zdobywał te pieniądze w pocie czoła. Może wydawać się to śmieszne, lecz uważał, że w pełni zasługiwał na swoją zapłatę. Młynarz, drwal czy kowal, haruje ale nie ponosi żadnego ryzyka, on za każde zlecenie mógł stracić głowę. Pewnie dlatego płacono mu trochę więcej. Poza tym rzemieślnicy mają stałą pensję, jemu jedna wypłata musiała starczyć na dwa, trzy tygodnie, a czasem na miesiąc. Traktował to jak pracę, w której wymagana jest specyficzna forma kontaktu z ludźmi i był w swojej profesji naprawdę dobry. Po tym jak zabił Solma Halveta, kupca z Orsor, zrobiło się o nim głośno. Solmowi towarzyszyło czterech zbrojnych, z czego dwóch w kolczugach. Przeżył jeden i to właśnie on opowiadał, że przeciwnik był sam, a oni przecie nie ułomki. - Może i nie ułomki - mówił potem Ian Baryłce - ale jedyną pamiątkę pozostawił mi na prawej piersi sam Halvet. Te tęgie chłopy z dziesięciu metrów z kuszy w stajnię nie trafiają. Zresztą gdybym stanął przeciwko pięciu naraz, nim bym drugiego dokończył, posiekali by mnie bez dwóch zdań, jak mięso na twój parszywy gulasz. Sam Halvet też ułatwił mi sprawę. Gdyby swoim hojrakom zamiast piwka dawał wodę, inaczej by to wyglądało, a tak wiadomo, każdy kufelek przed walką do ziemi przybliża. - Gdyby, gdyby. Gdyby ciotka wąsy miała, to by wstrętna była. Baryłka uwielbiał przerabiać przysłowia i układać kiepskie rymy, a miejscowi uwielbiali historyjki opowiadane po karczmach. Zaczęli nadawać Ianowi różne przydomki. Fakt, że nieboszczyk Halvet nie był lubiany, nie zmienił tego, że "Krwawym Nożem" straszono okoliczne dzieci, a ceny wśród miejscowych ochraniarzy poszły w górę. Za jego głowę koledzy Halveta wyznaczyli nagrodę pięć sztuk złota. Gdy tylko okazało się, że na odnalezienie sprawcy nie ma żadnych szans i złoto zostanie bezpieczne w ich kasie, rychło podnieśli ją na dziesięć. Za każdą następne zlecenie, Ian żądał dziesięć złotych koron. Baryłka nie zawracał mu głowy zbyt często i byle czym. Nie miał dla niego zbyt wielu klientów, ale ci którzy przychodzili, płacili bez mrugnięcia okiem. No i zostało mu przezwisko, "znajomi" Baryłki pytali o "Noża". Ian nie lubił tego przydomka. Zawsze chciał być: Pająkiem, Kotem, Tygrysem, czy czymś takim. Sam nie wiedział skąd to zamiłowanie do zwierząt. Cieszył się, że chociaż "Krwawy" zginęło gdzieś po drodze. Sława miała złe i dobre strony. Trzeba było zwiększyć ostrożność, ale problemy finansowe zostały rozwiązane. Pieniędzy starczało na spokojne życie do następnego razu, nawet jeśli połowę odkładał do schowka Baryłki. Zazwyczaj przychodził ktoś, kto szepnął Baryłce imię i nazwisko, czasem adres, a zawsze dorzucał sakiewkę. Tym razem było inaczej. - Nie ma mowy Grubciu, nie spotykam się z klientami to twoja działka. - Ian był już nieco podenerwowany uporem i obrzydliwie pewnym siebie uśmieszkiem wspólnika - Znasz moje zasady, cenię swój tyłek na tyle, że mogę odpuścić jedną robotę. - Jasne, że możesz, wielki pan Nóż wszystko może, przynajmniej dopóki nie wypadnie z obiegu, a wtedy uciułane pieniążki wsiąknął jak kamfora w... rozwrzeszczanego bachora - Baryłka był szczęśliwy rym znowu wyszedł. - Ty mnie tu nie strasz brakiem forsy, mam tyle, że kilka miesięcy z palcem w... nosie przeżyję. - Tak, tak. Zwłaszcza jak nadal będziesz chodził na panienki do Loli i kupował ciuchy u tego zdziercy Schynberga. Ian nie przepadał za tym, gdy ktoś liczył zawartość jego sakiewki. - To gdzie się ubieram i gdzie...- usta mówiącego zamieniały się w coraz cieńszą kreskę, a prawa powieka stawała się nieco przyciężka. - Dobra, dobra - Baryłka spuścił nieco z tonu, nie dając mu skończyć, znał dobrze ten wyraz twarzy Iana. Wiedział, że lada chwila młodszy od niego o dwadzieścia blisko lat Laryta, po prostu wyjdzie i szybko nie wróci, a nie o to przecież chodziło - ja ci tylko mówię, że facet chciał kogoś dobrego i mówił, że pieniądze nie mają dla niego znaczenia. Tyle tylko, że chciałby zobaczyć kto dla niego pracuje. Jest nietutejszy, kamrat co mi go nadał, łbem własnym za niego ręczył, a ja mogę poręczyć za mojego kamrata. - To się dobrze składa. Łeb twój już łysieje i nie na wiele mi się zda, ale jak facet jest lewy, to jaja ci wytnę i u Loli miast kołatki do drzwi przybiję. - Znaczy bierzesz ? - Jeszcze nie wiem, myślę. Gdzie go znajdę? - A tutaj, za jakieś dwa kwadranse. - Czyś ty Baryłka spadł z czego i w ten łysy łeb się uderzył? Pod własny dach chcesz go ściągnąć? Jak przyjdzie karz mu iść do "Pełnego Dzbana", ja pójdę za nim. Baryłka nie protestował. Wiedział, że nie ma to sensu, podobnie jak tłumaczenie, że połowę zleceń przyjmuje tutaj. Nóż się zgodził, a to oznaczało dwudziestoprocentową prowizję, a o to przecież Baryłce chodziło. Nalał wina, które dwa dni temu przywieźli kupcy z Erg. Wypili w milczeniu. Ian zabębnił palcami prawej dłoni w blat stołu, wstał i leniwym krokiem wyszedł z alkowy. Przeszedł ospale przez karczmę i usiadł przy stole pod oknem. Baryłka nalał jeszcze jeden kielich, upewnił się czy aby nie przepłacił nadmorskim handlarzom za ten "dar niebios w płynie", którego nabył dwie sporej wielkości beczki. Potem, równie spokojnym co jego poprzednik krokiem, ruszył za szynkwas, zdzielił ścierką sterczącego za nim chłopaka i zasiadł na swoim dębowym stołku. W południe w karczmie "Bycze Rogi" klientów było tylu, co żebraków pod świątynią Seta, na obrzeżach miasta, godzinę przed zmrokiem. Jednak nawet gdyby był tłok, wejście tego gościa, każdy bez trudu by zauważył. Był to niespełna czterdziestoletni mężczyzna, mierzący niemal siedem stóp, nieco przygarbiony, dobrze ubrany. Jego skóra była równie czarna, jak jego ubranie, tylko znacznie bardziej zniszczona. Włosy miał gładko wygolone do skóry, a głowę niepokojąco podobną do sępa. Jego jedyną ozdobą i orężem był okuty srebrem sztylet. Na przejście od drzwi do karczmarza wystarczyło mu zrobić połowę mniej kroków, niż któremukolwiek z bywalców. - Strawę, napitek jakowyś, panie?- Baryłka skłonił się lekko. - Już śniadałem - rzekł ochrypłym, niewyraźnym głosem przybysz, kładąc pod swym palcem, przed oczyma karczmarza srebrną monetę - od Łapy przychodzę. - Może wino? Przepyszne. Ze wschodniego wybrzeża mam, z Erg panie, może skosztujecie? - mówiąc to Baryłka przewiesił ścierkę przez ramię. - Nie trzeba - sztuka srebra potoczyła się w stronę Baryłki - spieszno mi. - Idź zatem do "Pełnego Dzbana", tam on cię znajdzie. Wysoki gość rozejrzał się po karczmie. Nie licząc zaspanego draba z pałką siedzącego przy wejściu było pusto. Gdy wychodził Iana nie było już w karczmie. ***** Mitrofa nie była pięknym miastem, a Tamidowi nie podobała się wcale. Podobnie jak w innych miastach Karhaniki wiara w Seta, choć nie była zakazana, nie była również lubiana. Srebrny symbol przedstawiający kobrę gotową do ataku, który początkowo baron nosił na piersiach, był przyczyną kilku niemiłych sytuacji. Jedna z nich miała miejsce w sklepie ze świecami. Tamid udał się tam, aby zostać "wzorowym kupcem" i wypełnić zobowiązania zawarte w papierach. Na świecach się nie znał, wziął więc ze sobą miejscowego gorliwego wyznawcę. Gdy tylko weszli do sklepu, Tamid usłyszał: - Kogo my tu mamy? Wygląda mi na śmierdzącego Setytę. - mówiącym był białoskóry mężczyzna, niewątpliwie Karhan, wyposażony w sumiaste wąsy i zdecydowanie zbyt czerwony nos - Słyszałem, że u was Setytów, jedyny wąż jaki się podnosi, to ten na medalionie! Na te słowa stojąca obok niego kilkuosobowa grupka kompanów ryknęła śmiechem. Tamid pomyślał tylko, że własnoręcznie wyrywał języki ludziom, którzy nie zdążyli wypowiedzieć nawet w połowie tak głupich słów. Stał i milczał. Sprzedawca nie wiadomo czy ze strachu, czy ze wstydu, spłonął rumieńcem, a przewodnik barona usiłował jak najszybciej dokonać zakupu. Podszedł do regału wybrał jedną z wielu świec, wskazał ją Tamidowi, a gdy ten skinął z aprobatą głową, rzekł do sprzedawcy: - Jeśli dostaniemy dwudziestoprocentowy rabat, weźmiemy za trzy dni tysiąc tych świec. - Myślę, że propozycja jest rozsądna, przekażę ją właścicielowi - sprzedawca skłonił się. - Fiu, fiu - zagwizdał wąsacz - tysiąc świec, no cóż, kobiety w Nzalicie też muszą jakoś sobie radzić! Tamid wyszedł w milczeniu, cieszył się, że czarnoskórzy się nie czerwienią. Śmiech było słychać jeszcze kilka metrów za sklepem. - Powiedz mi Łapa, kim był ten burak? - spytał swego kompana, gdy oddalali się powoli od sklepu. - Niejaki Myhtias, właściciel tego sklepu. - Powiedz mi więc, dlaczego zamierzasz kupować u niego? - wychrypiał z oburzeniem baron. - Bo jest on właścicielem wszystkich sklepów ze świecami w okolicy, panie - usprawiedliwił się Łapa. - Sam nie mogę się nim zająć, nie chcę zwracać na siebie uwagi. Znajdź kogoś odpowiedniego i to możliwie szybko. - To nie będzie łatwe i może sporo kosztować, ale jest w mieście człowiek, który może się zająć tą sprawą. - Umów mnie z nim zatem, chciałbym go poznać osobiście - zakończył rozmowę Tamid, chowając medalion z wężem pod koszulę. Następnego dnia baron był umówiony na spotkanie w "Byczych Rogach". ***** "Pełny Dzban" różnił się tym od wszystkich innych karczm w mieście, że niezależnie od pory dnia, zawsze był tu tłok. Przyczyna była prosta, nie uwzględniając podgrodzia, była to pierwsza karczma przy bramie wjazdowej od strony stolicy. To właśnie tutaj kończyło lub zaczynało wędrówkę większość karawan kupieckich. Był to duży dwupiętrowy budynek. Na dwóch górnych piętrach mieściły się pokoje gościnne, parter stanowił dużą, schludną izbę karczemną. Ian wszedł do karczmy dopiero jakiś czas po czarnoskórym, przepuszczając przed sobą niewysokiego kupca i dwóch zbrojnych. Podszedł chwiejnym krokiem do szynkwasu, zamówił piwo i rozejrzał się po sali. Potencjalny zleceniodawca siedział sam przy niewielkim stoliku w rogu pomieszczenia popijając piwo. Jego wygląd jakoś nie zachęcał nikogo do wspólnej biesiady. Ian zapłacił za swój trunek. Jednym dużym haustem opróżnił gliniany kufel i szybkim krokiem opuścił karczmę. Jak na razie wszystko było w porządku, ale musiał mieć pewność. Minął dość szybko główną ulicę i skręcił w dobrze sobie znany obskurny zaułek. Tutaj zniknął w jednej z bram, poprawił nóż za pasem i czekał. Przez najbliższy kwadrans nikt go nie odwiedził i była to okoliczność bardzo sprzyjająca zawarciu transakcji. Wrócił do "Pełnego Dzbana" i ponownie udał efekt nieco przyciasnych butów. Zamówił dwa piwa, na wpół przytomnym wzrokiem rozejrzał się po sali i zdecydowanym zygzakiem ruszył w stronę wyraźnie znużonego już oczekiwaniem osobnika w czerni. - Mmmożna się do szszanownego pana przysiąść? - zagadnął niezbyt ciepłym, niewyraźnym głosem, który wyśmienicie pasował do jego zachowania. - Czekam na kogoś - odchrypnął czarnoskóry nie podnosząc wzroku z nad piwa - spieprzaj. - Hyyk, to tak jak ja, hyyk, zupełnie jak ja - zakomunikował między czknięciami Ian, po czym usiadł obficie chlapiąc stół piwem z obydwóch kufli. Na czole ciemnoskórego pojawiły się bruzdy. Jego oczy, osadzone blisko nieco haczykowatego nosa, powędrowały w stronę pijanego natręta, lecz napotkały chłodne, trzeźwe spojrzenie młodego Laryty. Ian rozwiał wszelkie wątpliwości oznajmiając zupełnie już spokojnym głosem: - Jestem kupcem, handluję bronią, jeśli trzeba sprzedam nóż odpowiedniej osobie, może dlatego nazywają mnie Nóż. - To ciekawe, ja również jestem kupcem, - ciemnoskóry podniósł głowę, pokazując w całej okazałości bliznę na szyi - choć handluję świecami, sporo zapłacę za jeden dobry nóż. Powiedzmy, że dostaniesz na początek... - Ile dostanę, to ja ci powiem, ty powiedz kto i kiedy. Zasady są proste: żadnych dzieci, żadnych kobiet, połowa forsy z góry, ja wybieram miejsce. Chyba o niczym nie zapomniałem, co waść na to? - Myhtias. Kupiec Myhtias, cztery dni. Ile? - Dwadzieścia złotych koron, dziesięć teraz resztę potem. - Dużo - westchnął czarnoskóry. - Dużo - westchnął Ian - ale my się nie znamy, a cztery dni to cholernie mało czasu, prawda? - Prawda, - przytaknął - nie interesuje cię dlaczego? - Nic, a nic. - Laryta uśmiechną się - Za to bardzo mnie interesuje gdzie odbiorę resztę moich pieniędzy. - Jest taki zajazd "Trzy dęby", przy trakcie dwa dni na zachód od miasta. Tam pytaj o Tamida, będę tam sześć dni licząc od dzisiaj. Spóźniasz się, twój pech. - Skąd mam wiedzieć, że tam będziesz? - A skąd ja mam wiedzieć, że nie przepijesz tych dziesięciu sztuk złota? - Tamid położył przed sobą sakiewkę. - Dobra, a skąd będziesz wiedział, że pan Myhtias nie żyje. - Byłbym zapomniał - Tamid pogładził łysinę - przywieziesz mi jego głowę. - Co?!! - Głowę. No wiesz, to co zazwyczaj ludzie mają na karkach. Przez chwilę było cicho. Czarnoskóry uśmiechał się, a Laryta myślał o głowie Myhtiasa i sakiewce Tamida. W końcu Ian spojrzał w małe oczy swego rozmówcy i rzekł: - Panie Tamid ta sprawa śmierdzi mi jak oberżnięty łeb przewożony dwa dni w upale. - Panie Nóż, - Tamid ani na chwilę nie przestał się uśmiechać - powiedzmy, że ta głowa i jej smród będą mnie kosztować dodatkowe pięć sztuk złota. - Teraz to ten smród nawet mi się podoba. Miło się gawędziło panie Tamid, do zobaczenia w "Trzech Dębach"- Ian wziął sakiewkę, uścisnął wyciągniętą dłoń Tamida, wstał i powoli wyszedł z karczmy. Wracając do domu, którym od jakiegoś czasu była knajpa Baryłki, myślał sobie, że kimkolwiek był kupiec Myhtias, musiał nabruździć bardzo niewłaściwej osobie. ***** Anzelma nazywano "Baryłką" odkąd pamiętał. Gdy miał jakieś dwa lata jego ojciec zaczął warzyć piwo. Matka ponoć już wcześniej nazywała go w ten sposób, nie wiadomo czy ze względu na jego kształty, czy na zamiłowanie do chmielowego specjału. Gdy był podrostkiem, rówieśnicy i nie tylko, nazywali go "Małym Baryłką", gdy był młodzieńcem wypił tyle piwa, że znał się na nim jak mało kto, jako mężczyzna zaś zaczął je sprzedawać. Po matce Anzelm był otyły, po ojcu niski, chciał czy nie, pozostał Baryłką. Był nim jako drobny rabuś, najemnik, strażnik miejski i karczmarz. Pod tym przezwiskiem znała go cała dzielnica. On znał niemal wszystkich w mieście, jednych osobiście, a innych tylko z widzenia: żebraków, naciągaczy, gwardzistów, złodziei, kupców, paserów, medyków i rębajłów. Gdy więc Ian powiedział: "Myhtias w cztery dni", Baryłka odparł bez zastanowienia: - Nie dasz rady, nie w cztery dni. - Co znaczy: nie dasz rady? Cztery dni albo pieniążki odjadą w siną dal. - Nie masz o nim bladego pojęcia, a Myhtias to nie byle kto. Jest jednym z najbardziej znanych wytwórców świec w kraju, kasy ma jak biały niedźwiedź lodu. Potrzebny ci będzie dobry plan, niewykluczone, że pomocnicy. Nie masz na to wszystko czasu. - Masz rację nie mam czasu, dlatego wynajmij Zadziora. O świcie chcę znać adres Myhtiasa, a wieczorem chcę mieć całą resztę. - Zadzior jest dość drogi - Baryłka zmarszczył czoło. - Jest dobry. - Najlepszy - karczmarz poprawił Iana - ma najdłuższe uszy w mieście, słyszy i widzi wszystko. - W takim razie o niego właśnie mi chodzi, a co do pomocników to przemyślę, ale na wszelki wypadek rozejrzyj się za kimś. Następnego dnia przed południem przyszedł do Baryłki, zjadł śniadanie i nie spiesząc się ruszył pod dostarczony przez Zadziora adres. Dzień pachniał deszczem. Już przy wyjściu z karczmy, przejeżdżający wóz kupiecki ochlapał go od pasa w dół, zaklął niezbyt cicho i ruszył ku ulicy Rymarskiej. Nim doszedł na miejsce zaczęło padać i mimo, że założył kaptur, przemókł solidnie. Na miejscu zastał okazałą piętrową kamienicę, na dole sklep, na górze część mieszkalna. Przed wejściem nasiąkało w spokoju deszczem dwóch czarnoskórych strażników, uzbrojonych w krótkie miecze i włócznie. Z otwartego okna kamienicy naprzeciwko dobiegały dźwięki, które wskazywały na to, że ktoś chce zepsuć lutnię. Ruch tutaj był dość duży, a niemal na przeciw stała karczma. Łatwo o przypadkowego świadka nawet w nocy, zbyt łatwo. Ian wszedł do sklepu, który robił wrażenie. Był duży, czysty, zaopatrzony w olbrzymią ilość świec różnych kształtów, kolorów i wielkości oraz sprzedawcę z uśmiechem na stałe osadzonym w piegowatej twarzy. Ruszał się on i mówił bez przerwy, a uśmiech wcale mu w tym nie przeszkadzał. - Pomóc w czymś panie? - Świecę chciałbym nabyć. - Tak też myślałem panie, niewątpliwie pod dobry adres trafiłeś, a jaką to świecę chciałbyś? - Yyy... do świątyni. Ozdobną. - Powiedz panie jakiego boga czcisz, a pomogę ci wybrać coś w sam raz dla ciebie - sprzedawca ani na chwilę nie zgubił uśmiechu. - Trive - odpowiedział Ian zgodnie z prawdą, bowiem przynajmniej teoretycznie był wyznawcą starej laryckiej boginki, opiekunki kupców, wędrowców i złodziei. - Pozwól zatem panie za mną w lewo, o tutaj - piegowaty uśmiech wskazał sporej wielkości regał - to są świece żałobne, to dziękczynne, te palimy za dusze zmarłych, te gdy chcemy o coś prosić... - Wezmę tę - rzekł Laryta po chwili namysłu wybierając ostatnią, ponieważ nie był pewien czy może zapalić świecę za duszę jeszcze żyjącego Myhtiasa. - Ile sztuk? - Jedną. - Sześćdziesiąt pięć miedziaków. Ian nie dał po sobie poznać jak bardzo cena wydała mu się wygórowana, pomyślał tylko, że wolałby zainwestować te pieniądze w gąsior wina. - Gdybym chciał nabyć większą ilość świec, czy mógłbym porozmawiać z właścicielem o rabacie? - A o jakiej ilości świec, jeśli można spytać? - O stałym zaopatrzeniu jednej ze świątyń w stolicy - płynne kłamanie nigdy nie było dla Iana problemem. - W tej chwili pana Myhtiasa nie ma, ale mogę pana umówić, powiedzmy na jutrzejsze popołudnie - uśmiech jak gdyby odrobinę powiększył się. - Powiedzmy, że za jakieś pięć dni zgłoszę się tutaj do pana Myhjasa. - Myhtiasa - sprzedawca poprawił Iana - i nie tutaj, tylko w domu przy Wilczej 2, tam pan Myhtias przyjmuje interesantów. Uprzedzę go o pańskiej wizycie, jaka jest pańska godność? - Surim. Arno Surim - skłamał raz jeszcze Laryta zamykając drzwi . Ian szedł mokrą, błotnistą ulicą. Dobrze znał rejony Wilczej. Szerokie, krótkie uliczki, małe posesje należące głównie do szlachty i garnizon straży. Bardzo bezpieczna część miasta, ale nie dla niego. Gdy doszedł na miejsce było już dobrze po południu. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Podwórzec niedużego parterowego domu ze strychem i dwuspadowym dachem, otoczony był płotem o wysokości około pięciu stóp. Obok domu stał parterowy barak, a przed jego wejściem bez trudu można było dostrzec psią budę wraz z mieszkańcem, który zdawał się ważyć co najmniej pięćdziesiąt kilogramów. Między domem, a furtką stało dwóch Nzali z krótkimi mieczami. Dla Iana wyglądali oni jak bracia tych spod sklepu. Na ławce pod dachem siedział zaspany mężczyzna. Dymiąca fajka wystawała mu spod sumiastych wąsów, a jego odzienie stanowiła sięgająca kolan dość luźna, haftowana koszulina. "Dzień dobry, panie Myhtias - pomyślał Laryta - odpowiednia pora na pobudkę, życzę miłego dnia." Z lewej strony i z tyłu dom przylegał do podobnych domostw. Od frontu na wprost znajdował się mały sklepik, a z prawej rozciągał się niewielki park, którym można było dotrzeć do rzeki. Park podobał się Ianowi bardzo, znacznie mniej zaś, oddalony o jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów garnizon. Wracając do "Byczych Rogów" Ian postanowił po raz pierwszy od dość długiego czasu odwiedzić świątynię. Świątynie Trive były zazwyczaj małe, lecz bogate, kupcy i złodzieje nie szczędzili ofiar dla swej bogini. Kapłani mieli sporo wydatków, bowiem bogini nie zabraniała im życiowych przyjemności, lecz byli to dość zaradni ludzie, którzy często oprócz kapłaństwa parali się handlem. Niektórzy, całkiem słusznie zresztą, podejrzewali ich o zuchwałe kradzieże. Świątynia, którą odwiedził Ian była oddalona ledwie pięćdziesiąt metrów od placu targowego. Był to niewysoki budynek, z charakterystyczną drewnianą, spiczastą dzwonnicą. W środku było ciepło i sucho, a w powietrzu unosił się zapach palonych kadzidełek. Ian przystanął pod jednym z malowideł, lecz mimo chęci nie potrafił przypomnieć sobie żadnej znanej modlitwy. Poczuł się głupio. Może stałby tak jeszcze długo, gdyby nie przechodzący obok, równie zamyślony, lecz znacznie bardziej roztargniony kapłan, który potrącił go mocno lewym ramieniem. Duchowny rozejrzał się jak gdyby zastanawiał się gdzie jest, spojrzał zdumionymi oczyma na Iana i wyksztusił: - Stoisz w przejściu synu! - Przepraszam - odparł Ian, a widząc, że tamten odwraca się i zamierza odejść, dodał - czy poświęciłbyś mi chwilę ojcze? - Słucham? - kapłan zatrzymał się trochę zdziwiony. - Chciałbym... abyś zmówił za mnie modlitwę. - Sam nie możesz? - kapłan zmarszczył czoło - Myślisz, że nie mam nic innego do roboty? - Mogę pomodlić się sam, lecz na pewno bogini chętniej wysłucha ciebie niż mnie, ojcze - mówiąc to Ian wręczył mu wyciągniętą z sakiewki srebrną monetę. - No cóż, jeśli ty tak uważasz. - kapłan uśmiechną się - Co jest tak ważne, że to ja mam odprawić modły osobiście... jak właściwie masz na imię? - Ian. - Cóż jest zatem tak ważnego Ianie? - Pomódl się po prostu o powodzenie dla mnie w nadchodzących dniach, ojcze. - Na imię mi Lavidius, Ianie. Jeśli chcesz abym odmówił modlitwę za pomyślność dla ciebie w najbliższych dniach, zrobię to. Nie sądzę jednak aby to w czymkolwiek pomogło. - Jak to... - Ian był wyraźnie zdezorientowany. - A tak to właśnie. - Lavidius uśmiechną się - Wszystko co robimy i zrobimy, zostało zapisane w gwiazdach już dawno temu. Nawet nasze spotkanie. - Więc po co to wszystko? - Abyśmy mogli wyprosić sobie łaski u bogów. Rozumiesz? - Nie - odparł szczerze Laryta. - Opowiem ci pewną historię. W niewielkiej wsi - zaczął kapłan siadając w ławie i wskazując Ianowi miejsce obok - był zwyczaj, że w wypadku waśni z inną wsią, wysyłano po radę do wyroczni dwóch wojów. Ten, który wrócił pierwszy, w przypadku wojny zostawał dowódcą. Pewnego razu wysłano syna wodza i syna szamana. Syn wodza był szybszy i silniejszy, na pewno dotarłby z wiadomością pierwszy, gdyby nie fakt, że bardzo ambitny rywal zabił go, gdy ten już wracał. Syn szamana wszedł do jaskini, w której miała być wyrocznia, lecz znalazł tam tylko mały płomień. Gdy stanął przed nim, płomień rzekł: "Jesteś mordercą i poniesiesz za to zasłużoną karę." "Więc to ty jesteś wyrocznią - odparł syn szamana - powiedz mi przeto, wojna ma być czy pokój." Płomień zaśmiał się i krzyknął: "Jest to dla ciebie nieistotne, albowiem żywy do wsi nie wrócisz. Przeklinam cię" Wtedy roześmiał się młodzieniec: "To się jeszcze okaże, któremu z nas śmierć pisana!". Mówiąc te słowa wyjął swą męskość i oddał mocz wprost na wyrocznię gasząc płomień. Potem odszedł nie niepokojony przez nikogo. Niespełna kwadrans po nim do jaskini dotarli przedstawiciele drugiej osady. To co zobaczyli zdenerwowało ich okrutnie, ruszyli więc tropem młodzieńca i zabili go. Teraz rozumiesz? - Szczerze mówiąc, nie bardzo - odparł szczerze Ian. - Los młodzieńca był z góry przesądzony. Nie można zabić przeznaczenia, ani zmienić go prosząc o to bogów. Będzie co ma być. Lepiej modlić się dziękczynnie niż prosząc o coś. - Pomódl się zatem za mnie. - Dziękczynnie? - spytał Lavidius. - Nie, pomódl się o pomyślność dla mnie. - Jak sobie życzysz - kapłan westchnął i dodał w myślach "klient nasz pan". Wzniósł ręce i wyszeptał - Trive, mądra Trive, okaż w nadchodzących dniach łaskę twemu słudze Ianowi. - Już? - spytał Ian po chwili milczenia. - Już - odrzekł Lavidius uśmiechając się - spodziewałeś się czegoś więcej. - Nie, dzięki ojcze. - Zaglądaj do nas częściej Ianie. Wychodząc ze świątyni, Ian przypomniał sobie dlaczego tak długo tam nie zaglądał. Zbyt często czuł się oszukiwany. Krętą i zatłoczoną uliczką doszedł do karczmy Baryłki. Był wieczór, mżyło. W karczmie było tłoczno, głośno i ciepło. Nowa dziewka imieniem Weronka, ochoczo roznosiła kufle. Anzelm zatrudnił ją dwa tygodnie temu, ze względu na jej ukrytą za dekoltem, dużą pracowitość. Przy drzwiach Gustaw, tutejszy ochroniarz, leniwie sączył nie pierwsze tego dnia piwo. Baryłka uwijał się za kontuarem, a tuż przy nim stał odwrócony tyłem do Iana niewysoki, chudy, krótko ostrzyżony mężczyzna. - Cześć Zadzior, - Ian położył mu rękę na ramieniu - jak tam interesy? - Kwitną Ian. Jak zwykle kwitną, a co u ciebie? - Jakoś leci, - uśmiechną się - głowa cię nie boli od nadmiaru wiadomości dla mnie? - Jeszcze żyję, ale znacznie lepiej poczuję się gdy zobaczę pieniądze. - Chodźmy na zaplecze panowie - wtrącił się Baryłka - tam spokojnie pogadamy. Weronka! Stań no za szynkwasem na jakie pół godziny, mam pilną sprawę. Anzelm zapalił kaganek i poprowadził ich do obszernego składziku, pełnego różnego rodzaju beczek. Usiedli na małych antałkach, Baryłka nie wiadomo skąd wyciągnął dzban wina i trzy kielichy. Zadziora ucieszył ten widok, a Ian zapytał: - Ile? - Okrąglutką sztukę złota. - Słono sobie liczysz Zadzior, mam nadzieję, że warto zapłacić i lepiej aby tak było. - Sam ocenisz. - Zadzior pociągnął spory łyk - Pan Myhtias to szanowany mieszkaniec Mitrofy... - Nie pieprz Zadzior, do rzeczy - ponaglił go Ian. - Nie pieprzę, on ma szansę zostać członkiem Rady Miejskiej. Tylko patrzeć jak część swoich tłustych sakiewek zamieni na tytuł szlachecki. - Zadzior zlituj się, konkrety. - Jak chcesz - Zadzior wzruszył ramionami - większość czasu spędza nie w domu, a w małej willi na Wilczej, tam załatwia większość swoich interesów. Domku dniem i nocą pilnuje dwóch wartowników i pies. Od kilku lat ma tą samą straż, tuzin świetnie wyszkolonych i uzbrojonych nzalickich najemników, a że ma trochę wrogów, zawsze towarzyszy mu co najmniej dwóch lub trzech czarnych. - Na razie to zarobiłeś na wino, które pijesz - zadrwił Ian - o wszystkich tych rewelacjach dowiedziałem się sam. - Interes, który najbardziej go ostatnio pochłania na imię ma Hana. Jest małą, pulchną blondynką, którą Myhtias zajmuje się niemal codziennie około południa. - Dlaczego nie w nocy, jeśli można spytać? - Maleńka Hana jest porządną panną i w nocy śpi, czego pilnuje jej szlachetnie urodzony tatuś. - Dobrze Zadzior, a teraz opowiedz mi wszystko, co wiesz o małym domku na Wilczej. Ten dom to od dzisiaj moje hobby. - Jedynym mieszkańcem jest Myhtias, oprócz niego bywają tam za dnia jego służący i ogrodnik. Straże dniem i nocą po dwóch, z tym że na noc spuszczają psa z łańcucha. Czarni śpią w baraku obok domu. Ich przywódca nazywa się Lambe. Ludzie mówią, że sam jeden stanął przeciw trzem oprychom w obronie Myhtiasa, ubił ich, sam zaś żadnego urazu nie doznał. - Zadzior podstawił pusty kielich Anzelmowi - Ty w ogóle wiesz jak wygląda ten kupczyna? - Widziałem go dziś rano jak kurzył fajkę pod domem. - No to nad czym się zastanawiać - wtrącił się Baryłka nalewając ponownie wino - ubij go z kuszy, gdy pod chatą siedzi. Wilk będzie syty, a owca zeżarta! - Kusza odpada - stwierdził Ian. - A to dlaczego? Można przecież bez problemu... - Gówno można bez problemu! Odkąd to znasz się na robocie lepiej niż ja? - Ian był dosyć podenerwowany - po pierwsze muszę mieć pewność, że go zabiję. Po drugie muszę to zrobić za pierwszym razem, nie chcę go spłoszyć, a kuszy nie jestem pewny. Po trzecie mam dostarczyć jego głowę... - Cholera w coś ty się wpieprzył - jęknął karczmarz. - W dwadzieścia pięć sztuk złota, a poza tym o ile sobie przypominam, to niezupełnie sam w to wdepnąłem. - Fiu, fiu - zagwizdał Zadzior - niezła sumka. Gdybym wiedział, byłbym droższy. - Na razie nie zarobiłeś jeszcze na swoją sztukę złota - warknął Ian. - Nie? No to uważaj, słyszałeś kiedyś o "Cieniach"? - Ian kiwną potakująco głową. W mieście chyba wszyscy słyszeli o nielegalnej, tajnej organizacji, zwanej przez niektórych Gildią Zabójców, której macki sięgały ponoć nawet Rady Miasta - Otóż twój kupczyna ma z nimi bardzo dobre układy, możliwe, że nawet jest jednym z nich. Tak więc gdybyś szukał pomocników, radziłbym uważać na miejscowych. - Czy jest sens pytać skąd to wiesz? - Nie - odparł krótko Zadzior uśmiechając się. - No to nie pytam. - westchnął Ian wznosząc kielich do góry - A niech cię, teraz zarobiłeś z nawiązką. - No cóż, na deser mogę dodać, że pan Myhtias oddał kilka cennych przysług świątyni Trive, a kapłani nie pozostali mu dłużni. Ian sięgnął do sakiewki, wyszukał po omacku nieco większą monetę i rzucił w stronę Zadziora mówiąc: - To chyba twoje? - Teraz już tak - szczęśliwiec chuchnął na nowy, złoty nabytek - polecam się na przyszłość panie Beno. - Oby w tej przyszłości było mnie na ciebie stać - Ian dopił zawartość kielicha - a wracając do ewentualnych pomocników, Baryłka załatwiłbyś to? - Ba, już nawet mam kogoś na oku - Anzelm pokraśniał, nie wiadomo czy z dumy, czy od wina - dwóch młodzieńców z poza miasta, łuczników zdaje się. - Rozmawiałeś z nimi? - Ian przyjrzał się Baryłce z niepokojem. - Gdzieżby tam, ale jeśli chcesz to pogadam. - Nie ty, tylko Zadzior. - stwierdził spokojnie Ian - Nie chcę żeby ktoś kojarzył to miejsce z tym co się przytrafi Myhtiasowi. - Nie ma mowy Ian, to nie moja działka, swoje już zrobiłem. - mówiąc to, Zadzior wstał - Dzięki za towarzystwo, jak będę chciał zarobić... - To powiesz im, że dostaną po dwie sztuki złota, a piątą zachowasz dla siebie. - dokończył Ian wyciągając monety z sakiewki - Jutro rano mają być w "Pełnym Dzbanie", pieniądze dostaną już po wszystkim. Pasuje ci taki układ? - Jak ulał, panie Beno, jak ulał. Chodźmy Baryłka pokaż mi kogo mam ozłocić. ***** Kapłan Lavidius siedział z twarzą odwróconą w stronę wysokiego, czarnoskórego mężczyzny, który trzymał w prawej dłoni okuty srebrem sztylet, a w lewej pochodnię. Na podłodze między nimi rozlana była spora ilość oliwy. Nieco w głębi pomieszczenia stało kilka osób w dosyć nietypowych nakryciach głowy, przypominających odrobinę kaptur kata. Stojący przed Lavidiusem mężczyzna odwrócił się upuszczając pochodnię i szybkim krokiem opuścił pomieszczenie. Pozostali wyszli za nim. Ogień był ostatnią rzeczą, która odbijała się w martwych oczach kapłana. ***** Ian rozpoznał swoich przyszłych współpracowników natychmiast po wejściu do "Pełnego Dzbana". Nie mogło być mowy o pomyłce, duet siedzący przy jednym ze stolików, wyróżniał się jak dwie czarne owce w stadzie białych. Pierwszy był Nzalem. Raczej szczupły, nieco wyższy od Iana, z długimi kędzierzawymi włosami upiętymi luźno z tyłu i twarzą pokrytą pryszczami. Ubrany był w długą szarą pelerynę z kapturem, która okres swojej świetności miała już dawno za sobą. Drugi był dużo niższy od swego towarzysza, krępy, o ziemisto-żółtym kolorze skóry i skośnych oczach. Głowę z pewnością golił do skóry, lecz obecnie pokrywały ją tygodniowe odrosty włosów. Nad ustami miał cienki, długi wąsik, który łączył się z kilkucentymetrową, rzadką bródką. Odziany był w skórzaną myśliwską kurtkę, spod której wystawała koszula koloru niegdyś białego. Był przedstawicielem narodu Oudów, który słynął z wyborowych łuczników, najlepszej lekkiej jazdy, wódki z koziego mleka i delikatnie mówiąc dziwnej kuchni. Ian podszedł do ich stolika, przerwali rozmowę i spojrzeli na niego. Po chwili milczenia Oud zapytał: - Chcieć czego? - Jestem Nóż - oznajmił Laryta - jeśli się nie mylę, to byliśmy umówieni. - Tak, siadaj waść - Nzal wysilił się na krzywy uśmiech, odsłaniając zepsute zęby - ja nazywam się Ghagwa, a to jest Aroachi. - Mój znajomy wyjaśnił wam o co chodzi. Mam nadzieję, że suma pieniędzy jest odpowiednia, a teraz - rzekł Ian przywołując gestem dłoni pomocnika karczmarza - powiedzcie mi, jedliście już śniadanie? Nie jedli. Laryta zamówił trzy porcje jajecznicy, chleb i zsiadłe mleko. Nie spieszyli się, jedli powoli w milczeniu. Gdy skończyli, Ian wstał i ruszył w stronę wyjścia, a jego nowi pomocnicy wyszli za nim. Obydwaj mieli ze sobą broń strzelecką, która wcześniej spoczywała pod ławą w karczmie. Ghagwa był posiadaczem mocno sfatygowanej kuszy, a Oud ciężkiego łuku refleksyjnego. Słońce wyszło zza chmur, a wraz z nim tłumy ludzi wyległy na ulice. Ian zabrał swoich kompanów na spacer do przybytków Myhtiasa. Po drodze postanowił dowiedzieć się czegoś więcej o swoich pomocnikach. - Powiedz mi Ghagwa - zagadnął - co potrafisz oprócz strzelania z kuszy, co jak mniemam czynisz dobrze? - Kusza to dobra rzecz, nie gardzę też sztyletem - odparł Nzal uśmiechając się - ale tak na prawdę liczy się tylko magia. - Jesteś czarodziejem? - spytał Ian z niedowierzaniem, albowiem nigdy nie sądził, że magowie, posługują się kuszami lub sztyletami. Nigdy też nie słyszał o magu siepaczu, który najmuje się za dwie sztuki złota. Laryta widział w swoim życiu kilku magów, w niczym jednak nie przypominali Ghagwy. Byli bogaci, dostojni, mieli piękne szaty, a peleryną Nzala żaden z nich nie wytarłby pewnie nawet butów. - Owszem Nożu, jestem adeptem sztuki magicznej i znam kilka zaklęć, które mogą okazać się przydatne. - Miejmy nadzieję, że nie będzie to konieczne - Ian uśmiechną się, wolał uniknąć sytuacji, w której musiałby liczyć na czary Nzala - a ty Aroachi, też czarujesz? - Aroachi nie czarować, Aroachi jest wojownik - odpowiedział Oud łamanym karhańskim, z wysiłkiem dobierając słowa - on być najemny żołnierz w armia Hana Oriko Shan. Aroachi jest oko od sokół, strzelać z ziemia i z wierzchowiec, a jego szabla robić pokarm z przeciwnik. Ian słyszał o oddziale Oriko Shana. Przed dwoma laty ta banda najeżdżała na południowo wschodnie księstwa Karhaniki, kradnąc, gwałcąc i mordując. Powiadano, że ludzie woleli popełnić samobójstwo, niż dostać się w ich niewolę. Mężczyznom obcinali kończyny, a gdy konali oni z upływu krwi, gwałcili ich żony, a dzieciom ścinali głowy. Wojska królewskie rozbiły bandę zabijając większość jej członków. Oriko Shan i jego "oficerowie" zostali powieszeni na rynku w Orsor. Banda Oriko Shana składała się z degeneratów, którzy jednak nie raz sprawdzili się w boju. - Dużo ludzi zabiłeś? - spytał Laryta. - Aroachi nie wie, nigdy nie mieć czas do liczenie - odparł chłodno Oud. - A ty Ghagwa, zabiłeś kiedyś człowieka? - spytał Laryta po chwili milczenia. - Raz czy dwa - odrzekł Nzal - w obronie własnej ma się rozumieć - dodał pospiesznie z uśmiechem. Pod sklep i dom Myhtiasa doszli w niespełna pół godziny. Przed wejściem stało dwóch czarnoskórych strażników. W domu na przeciw, w otwartej szeroko okiennicy na piętrze, jakiś żółtoskóry osobnik "torturował" lutnię. Aroachi przytknął dłoń do czoła chroniąc oczy przed słońcem, zatrzymał się i zaczął wpatrywać się w muzykanta. Ian szarpnął go za ramię: - To dom naszej ofiary, nie zatrzymuj się - szepnął, a gdy ruszyli dalej, kontynuował - tutaj ryzyko jest za duże, zrobimy to w jego domku, lub na jednej z ulic pomiędzy domkiem, a tym sklepem, dlatego musicie dokładnie zapamiętać drogę. Aroachi, po jaką cholerę gapiłeś się w to okno? - Aroachi nie być pewny, on chyba widzieć swój kompan z dawnych lat - stwierdził szarpiąc swoją mizerną brodę. - On widział ciebie? - Oud pokręcił przecząco głową - To zapomnij o nim na kilka dni, potem jesteś wolny, ale pamiętaj, że masz opuścić miasto - Ian przypomniał mu o umowie, którą zawarł z Zadziorem i spytał zmieniając temat - naszemu kupcowi zawsze towarzyszy taka straż jak pod tym sklepem, co o nich sądzisz? - Jeden strzała, jeden straż nieżywy - odparł krótko Aroachi. - A ty Ghagwa, dasz sobie radę? - Bywało różnie, zazwyczaj gorzej - odpowiedział Nzal - ci nie mieli żadnej zbroi, tylko lekkie kurtki, nie powinni nawet krzyknąć. Ian zaprowadził ich na Wilczą, po drodze oceniał w myślach swoich kompanów. Oud był bezwzględnym mordercą, jeśli mówi, że zabije jedną strzałą, to znaczy, że to zrobi. Gorzej było z drugim, Nzal wyglądał raczej na drobnego oszusta, podającego się za maga. Zarówno w przypadku pierwszego, jak i drugiego lepiej byłoby, gdyby nie spotkał ich już więcej. Przed domem na Wilczej stało dwóch wartowników, pies był przywiązany do budy grubym sznurem. Ian opisał im Myhtiasa i okolicę domu, wspomniał też o niedalekim posterunku straży, potem przedstawił swój plan: - Zrobimy to w nocy, wtedy w środku jest tylko on. Na podwórzu jest dwóch strażników, tak jak teraz, tyle że pies jest spuszczony ze sznura. Wy będziecie ukryci za drzewami w parku. Aroachi, ty zabijesz strażnika stojącego przy drzwiach domu - spojrzał w oczy Ouda, który w milczeniu kiwną głową - ty Ghagwa, zajmiesz się psem, dasz radę? - Tak tylko muszę wejść gdzieś wyżej, przez płot nie dam rady - Nzal rozejrzał się po okolicznych drzewach - a co z drugim strażnikiem? - Drugi jest mój - odparł Ian - stoi blisko furtki, nie zrozumie nawet co się stało. Pierwszy strzela Aroachi, gdy tylko będę przy furtce. Do domu wchodzę tylko ja, wy pilnujecie aby nikt nie wyszedł z baraku. Pamiętajcie jeśli zrobi się głośno, w ciągu dwóch, trzech minut będziemy mieli tu gwardię miejską. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wycofamy się przez park. Do rana was ukryję, a potem rozstaniemy się bogatsi. - Co będziemy robić teraz? - spytał czarnoskóry. - To zależy kto - Ian uśmiechną się - wy zostajecie tu do wieczora. Obserwujcie kto kiedy wchodzi, a kiedy wychodzi. Jeśli wyjdzie człowiek, którego wam opisałem, jeden niech go dyskretnie śledzi. Na pewno nie zaszkodzi jeśli zapoznacie się z terenem. Ja w tym czasie załatwię kilka spraw, między innymi wasz nocleg. Wieczorem wrócę i zmienię was. ***** W karczmie "Złoty Bażant" jak zwykle przed południem było prawie pusto, tylko przy jednym ze stolików siedziało czterech mężczyzn. Karczmarz Gurt obsługiwał ich osobiście, nie lubił bowiem tracić dużych napiwków, które zawsze były takie, gdy jadał tu Livro Hloend. Gurta dziwiło trochę towarzystwo pana Livro. Hloend był zamożnym kupcem i kapłanem Trive, który stał wysoko w hierarchii świątynnej. Natomiast jego kompanię stanowiło trzech obwiesi: Rupert Khlaar, Karhan, znienawidzony przez tutejszy półświatek łowca nagród, jego młodszy brat Moah, niegdyś złodziej, obecnie prawa ręka Ruperta oraz góral z klanu Bertelsów dwumetrowy drab, niejaki Olrick. Tego ostatniego karczmarz nie znał, ale sporo złego zdążył już o nim usłyszeć. Gurt był ciekaw tematu rozmowy, lecz gdy zbliżał się do ich stolika, milkli. W końcu, gdy po przyniesieniu wina, zbyt długo omiatał ścierką stół, Livro Hloend rzekł: - Wystarczy tego pucowania Gurt - wyjął sakiewkę z kieszeni swego bogato zdobionego kaftana i wysypał na stół kilka sztuk srebra. Karczmarz zebrał monety. Zapewnił raz jeszcze, że gdyby był potrzebny to wystarczy tylko kiwnąć ręką, po czym odszedł kłaniając się nisko. Livro poczekał jeszcze chwilę, wypił spory łyk wina i podjął rozmowę. - To jak będzie panie Khlaar, dwadzieścia sztuk złota, umowa stoi? - zwrócił się do starszego z braci. Rupert spojrzał na młodszego brata, Moah kiwnął potakująco głową, starszy Khlaar przeniósł wzrok na ponurego Bertelsa. Olrick był górą mięśni z głową ogoloną na łyso, z wyjątkiem cienkiego rudego kosmyka wyrastającego z jej środka. Posiadał także grube i długie wąsy oraz bliznę ciągnącą się od lewego łuku brwiowego do podbródka. Rupert nigdy nie unikał kłopotów i niewielu ludzi się bał, lecz Olricka zdecydowanie wolał mieć w czasie walki obok siebie niż na przeciw. "Zakochał" się w nim od pierwszego cięcia dwuręcznego miecza, którym Bertels obciął jednocześnie obie nogi swego przeciwnika. Góral opróżnił kielich drogiego wina jednym haustem i przetarł wierzchem dłoni wąsy. - Dwadzieścia koron to dużo pieniędzy - stwierdził - myślę, że to dobra cena. Chciałbym jednak wiedzieć cóż takiego uczynił, że jest wart aż tyle. - Chcemy wiedzieć z kim mamy do czynienia - dodał starszy Khlaar - nie lubimy niespodzianek. - Dziś w nocy człowiek ten zabił sześciu ludzi oraz ograbił i spalił świątynię Trive. Nad ranem opuścił miasto, znajdziecie go w zajeździe "Trzy Dęby", nazywa się Tamid, baron Taley Ikhaba Tamid. ***** Po powrocie do karczmy, Ianowi pozostały do zrobienia jeszcze tylko dwie rzeczy: zjeść obiad i wyspać się przed wieczorem. Gdy tylko podszedł do baru, rozentuzjazmowany Baryłka rzekł: - Dziś w nocy spłonęła świątynia Trive, całe miasto aż wrze! - Mam nadzieję, że ogień nie zaprószył się od mojej świecy - odparł Laryta - daj mi coś do jedzenia i nie zapomnij o napitku. - Byłeś wczoraj w świątyni? - Ian leniwie przytaknął - potrzebne ci to jak piąta baba na wóz. W tej świątyni znaleźli kilka trupów, ludzie mówią, że ponoć też coś zginęło, cała sprawa nielicho śmierdzi. - Ludzie mówią różne bzdury. - Ludzie tak, Zadzior nie - odparł karczmarz - prefekt może zwiększyć ilość patroli w mieście, uważaj na siebie. - Nie martw się, dam sobie radę - uspokoił go Ian - ale dzięki za ostrzeżenie. Przyślij mi żarcie do pokoju, idę spać, długa noc przede mną. - ruszył powoli w stronę schodów, odwrócił się i rzekł - Byłbym zapomniał, obudź mnie wieczorem. ***** Maxa obudziło stukanie do drzwi. Otworzył oczy i od razu wiedział, że jest za wcześnie aby wstawać. Słońce wciąż jeszcze świeciło. Od północy niemal do południa, Max van Hover starał się powiększyć swoje kruche zasoby finansowe grając w kości. Teraz był po prostu niewyspany. Początkowo starał się nie zwracać uwagi na intruza. Jednak po którymś z kolei stuknięciu postanowił, że zrzuci go ze schodów, opluje, lub co najmniej zwymyśla. Ubrał spodnie, zapiął gruby skórzany pas, za który wsunął na wszelki wypadek sztylet o szerokiej głowni i leniwym krokiem ruszył w stronę drzwi. - Czego? - zapytał zdecydowanie nieuprzejmie, otwierając drzwi. - Ja do pana van Hovera - odrzekł mężczyzna stojący za progiem, ubrany w długi haftowany kaftan - zastałem go? - To zależy kto pyta - odparł Max. - Będziemy rozmawiać w przejściu, czy mnie pan wpuści? - przybysz nie dawał za wygraną. Max lubił widok dobrze ubranych mężczyzn stojących w jego drzwiach, zazwyczaj oznaczało to możliwość zarobku. Odwrócił się bez słowa i ruszył w stronę stołu. Gość wchodząc za nim, dostrzegł na jego lewej łopatce kolorowy tatuaż, przedstawiający srokę w locie, trzymającą złoty pierścień w dziobie. - Nazywam się Livro Hloend - zaczął przybyły - jestem kapłanem Trive. Przyszedłem tutaj w interesach panie van Hover, lub jeśli wolisz Sroka. - A cóż to sprowadza kapłana Trive pod ubogą strzechę niewiernego? - Max mimo, że parał się kradzieżami od dziecka i niewątpliwie byłby gorliwym wyznawcą bogini złodziei, nigdy nim nie został. Był Karhanem i z religią tą, spotkał się o wiele za późno. - Szukam kogoś kto chce dużo zarobić w krótkim czasie. - W takim razie dobrze szukasz, ale dlaczego nie przyszedł Lavidius? - spytał Max - Znam się z nim dość dobrze. - Lavidius nie żyje - odrzekł spokojnie Hloend - został zamordowany dziś w nocy. Nie mam za dużo czasu Sroka, jesteś zainteresowany, czy nie? - Ile płacisz? - Tyle co ostatnio. - To brzmi rozsądnie - Max uśmiechnął się - a co tym razem mam ukraść? - To samo co ostatnio. - Fiu, fiu, czyżby ktoś upomniał się o swoją własność? - Sroka nalał wina do kubka stojącego na stole - Za dużo chcesz, a za mało dajesz Hloend. Nie wiem czy jeszcze pamiętasz, lecz ostatnio było nas sześciu, a z tego co wiem, na tym świecie zostałem tylko ja. - Dwa razy tyle i zwrot twoich kosztów - powiedział kapłan po chwili milczenia - więcej nie mam. Tym razem nie trzeba jechać tak daleko, tydzień wystarczy na podróż w obie strony. - Tydzień powiadasz - Max opróżnił kubek. Poczuł zimny dreszcz na plecach, sięgną po koszulę i nałożył ją - jestem zainteresowany Hloend, bardzo zainteresowany, mów. - Niewiele jest do mówienia. - zaczął kapłan - Dzisiejszej nocy niejaki Tamid, wraz z grupą Setytów, wtargnął do naszej świątyni, tej przy targowisku, zabijając straże i obecnych tam kapłanów. Zginęło sześć osób i kamień zwany "Sercem Węża". Nie wiemy od kogo Tamid miał informacje, faktem jest, że były one dokładne. Tamid zabrał tylko ten kamień, potem podłożył ogień w świątyni i zbiegł. O świcie opuścił miasto. - No to ma dzień przewagi - wtrącił Max - jeśli jest dobrym jeźdźcem, to dogonię go najwcześniej za jakieś... - Nie spiesząc się za dwa dni, Sroka. - Hloend wszedł mu w słowo - Pan Tamid zrobi sobie postój w zajeździe "Trzy Dęby". Jakieś pytania? - Nawet kilka - Max rozejrzał się po pokoju, dostrzegł drugi kubek i dzban wina, wstał i przyniósł je. Nalał alkohol do kubków, usiadł i spytał - Po pierwsze, skąd wiadomo, że to ten Tamid? Po drugie, skąd wiesz, że się tam zatrzyma? Po trzecie, jeśli liczysz na to, że poderżnę mu gardło gdy będzie spał, to zapomnij o naszej rozmowie, nie jestem płatnym mordercą. Livro Hloend uśmiechnął się, wypił spory łyk wina i rzekł: - Po pierwsze muszę ci powiedzieć, że jak na "ubogiego niewiernego", to zadajesz cholernie dużo pytań, ale masz dobry gust jeśli chodzi o wino. Po drugie, to odpowiem ci na twoje pytania, tylko dlatego, że naprawdę zależy mi na tym kamieniu. Setyci zabili sześć osób, lecz w świątyni był oprócz nich młody akolita. Był on na tyle rozsądny, że ukrył się na czas niespodziewanej wizyty i na tyle odważny, że wyśledził kryjówkę jednego z morderców. Dzięki temu akolicie, jeszcze przed świtem ów Setyta był w naszych rękach, a przed południem dołączyło do niego trzech kompanów. Początkowo byli bardzo małomówni, potem próbowali kłamać, ale wierz mi Sroka, rozżarzone obcęgi w rękach sprawnego kata, mogą zdziałać cuda. - Przeprowadzanie przesłuchań na własną rękę jest zdaje się niezupełnie zgodne z prawem - wtrącił złodziej. - Niezupełnie to odpowiednie słowo. - Hloend uśmiechnął się ironicznie - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Jeśli zaś chodzi o poderżnięcie komuś gardła, to nie obraź się, ale orłem to ty w tej dziedzinie nie jesteś. Mamy lepszych specjalistów, których zresztą już posłaliśmy na miejsce. Teraz pewnie spytasz po co w takim razie wysyłam ciebie. - Jakbyś zgadł Hloend, jakbyś zgadł. - Pojawiły się komplikacje - kapłan przetarł ręką czoło - otóż już po ich wyjeździe okazało się, że Tamid ma towarzystwo, które czeka na niego w "Trzech Dębach". - To znaczy? - Tuzin Nzalickich wojowników bezgranicznie oddanych Setowi, którzy stanowią eskortę Tamida. Do Mitrofy nie wziął ich ze sobą tylko dlatego, że nie chciał na siebie zwracać uwagi. - Ilu ludzi wysłaliście? - spytał Max. - Braci Khlaarów i niejakiego Olricka. To łowcy nagród, nie mają żadnych szans. Może dopadną Tamida, ale nie wyjdą z tego żywi. Jeśli po twoim przybyciu, nie będzie jeszcze za późno, ostrzeż ich. - Może być problem - Sroka zmarszczył czoło i wydął wargi - nie lubimy się ze starszym Khlaarem. Nie żebym mu od razu życzył śmierci, ale drań polował na mnie czas jakiś temu, niezbyt mile to wspominam. - Być może będziesz mógł ocalić mu życie, ale jeśli tego nie zrobisz, to też dobrze. - Livro uniósł kubek do ust, a Max spojrzał na niego niepewnie. Kapłan opróżnił zawartość glinianego naczynia i dokończył myśl - Tamid może spodziewać się pościgu, ich wpadka uśpi jego czujność, wtedy twoje szanse wzrosną. Rozumiem, że zrobisz to dla mojej świątyni. - Szczerze mówiąc, to raczej dla pieniędzy, ale zrobię to. - Jak to zwał, tak zwał, ważne, że się zgadzasz. Musisz wiedzieć coś jeszcze, ukradniesz "Serce Węża", ale na jego miejsce podłożysz dokładną replikę, ma ona nawet pewne cechy magiczne. Tamid nie powinien zauważyć różnicy. W ten sposób, zemsty na Tamidzie dokonają jego przełożeni, oni nie lubią pomyłek. Oryginału nie radziłbym dotykać nie osłoniętą ręką. Wyruszysz jutro rano, jak tylko dostaniesz kopię kamienia, Tamid nie będzie czekał wiecznie. Pieniądze dostaniesz po powrocie do Mitrofy, powodzenia. - Nie dziękuję na zapas, to ponoć przynosi pecha. Obydwaj mężczyźni wstali i uścisnęli sobie dłonie. Gdy Livro Hloend wyszedł, Max z przykrością stwierdził, że senność całkowicie minęła i czeka go długa noc, a potem dzień w siodle. ***** Ian wyszedł z "Byczych Rogów" już po zmierzchu. Wziął z sobą zwój cienkiej liny do wspinaczki, kotwiczkę, trochę chleba i mały bukłak z piwem. Dojście na Wilczą zajęło mu nieco ponad pół godziny. Swoich wspólników nie musiał długo szukać, Aroachi i Ghagwa siedzieli pod jednym z drzew w parku. Laryta podszedł do nich i zagadnął: - Co słychać panowie, żadnych problemów? - Żadnych - odrzekł Ghagwa - kilka osób wchodziło i wychodziło. Wieczorem wyszła jakaś kobieta, potem jeszcze dwóch mężczyzn, pewnie służących. Właściciel też raz wychodził, towarzyszyło mu trzech zbrojnych. Aroachi poszedł za nimi, odwiedzili dwa sklepy i wrócili. - Czy w obydwie strony szli tą samą drogą? - spytał Ian Ouda. - Iść tam, oni iść droga za targ, iść tu, iść inna droga - odparł jak zwykle niezbyt płynnie Oud. - To przesądza sprawę, zrobimy to tutaj - zadecydował Ian - teraz macie wolne. Opłaciłem wam miejsca na noc i kolację w karczmie "Złoty Bażant", to niedaleko. Karczmarzowi powiesz, że nazywasz się Klute i zapłaciłeś za dwójkę, to wystarczy aby dał ci klucz. Tylko nie pijcie za dużo, jutro będziecie mi potrzebni. Aroachi i Ghagwa podnieśli się leniwie, otrzepali swoje ubrania z ziemi i liści, po czym odeszli bez zbędnych słów. Było ciemno, zimny wiatr poczęstował ich niezbyt miłym zapachem miasta. Gdy odeszli jakieś sto metrów od Laryty, zaczęli ożywioną rozmowę. Do karczmy "Złoty Bażant", weszli tylko na chwilę, potem szybkim krokiem ruszyli na Rymarską, w stronę domu kupca. Po drodze minęli dwa patrole straży, gdy dotarli pod dom Myhtiasa, weszli do otwartych drzwi obdrapanej kamienicy stojącej na przeciwko. Wnętrze bramy śmierdziało mieszaniną moczu i kwaszonej kapusty, po wąskich, krętych i trzeszczących schodach weszli na piętro. Aroachi zastukał trzy razy szybko, a potem jeszcze dwa razy z odstępami. Po chwili drzwi otwarły się i stanął w nich niski mężczyzna. - Witaj Aroachi, wejdźcie. Wnętrze pomieszczenia było dość skromne. Poza dużym zniszczonym stołem, rozklekotanym taboretem i drewnianą pryczom, Ghagwa od razu zauważył lutnię leżącą na zwiniętej derce i stojący w rogu pomieszczenia sporych rozmiarów gąsiorek. Ściany w pomieszczeniu były nierówne i brudne. Karaluchy tylko czyhały na codzienny sygnał do wyjścia, którym było zgaśnięcie kaganka stojącego na parapecie. - To Ghagwa, wspólnik, o którym Aroachi mówić, kiedy być tu wcześniej, on być nasz - Oud przedstawił Nzala - a to być Tsue Yik, dobra kompan, Aroachi. Tsue Yik podobnie jak Aroachi był Oudem. Miał równie skośne oczy, nieco mniej wystające kości policzkowe i długie włosy upięte w warkocz sięgający pasa. - Razem kradliśmy bydło na stepach Oudahanu, - powiedział Tsue Yik z dobrym karhańskim akcentem - piliśmy tą samą wódkę i mieliśmy te same kobiety. Wiele wody w rzekach upłynęło od tamtego czasu. Siadajcie proszę, kompan Aroachiego jest również moim kompanem. - mówiąc to Oud wskazał na pryczę, a sam przyniósł gąsiorek - Nie mam co prawda żadnej strawy, ale napitek jest przedni. Mów, co żeś porabiał przez te lata kamracie. - Różnie być, być dobrze i być źle - odrzekł z trudem szukając słów Aroachi - o tym mówić potem, teraz mówić ważna rzeczy. - Zamieniam się w słuch. - Słyszałem, że masz w tym mieście sporo znajomości. - powiedział Ghagwa, nie mogąc się doczekać kiedy jego kompan dobierze odpowiednie słowa. Tsue Yik skinął w milczeniu głową, a Ghagwa kontynuował - Jak już ci mówił Aroachi, mamy zabić pewną osobę. Robota jak każda inna, jednak uważamy, że wynagrodzenie jest stanowczo za małe. Postanowiliśmy wydać naszego pracodawcę, człowiekowi którego mamy zamordować. Mamy nadzieję zarobić na tym co najmniej dwa razy tyle. Jeśli twoje znajomości okażą się pomocne nie będziesz żałował - mówiąc to, Nzal pociągnął spory łyk z gąsiorka, który podał mu Aroachi, po czym zakrztusił się okrutnie, co wywołało śmiech u obydwóch Oudów. - Wódki nigdy nie piłeś? - Na ogon Wielkiego Węża - wychrypiał Nzal - myślałem, że to wino. Jak ci się podoba nasza plan? - Niegłupi - odrzekł Tsue Yik - trochę ryzykowny ale można nieźle zarobić. Znacie imię tego, którego macie ubić? - Nie, ale znamy dokładnie jego adres. - A jak się nazywa ten który was wynajął? - spytał Oud. - Nie znamy imienia, ale kazał do siebie mówić "Nóż". Tsue Yik gwizdnął przeciągle, wziął gąsiorek z rąk Nzala i wypił kilka łyków. Po chwili milczenia rzekł: - Nóż to płatny morderca, nie znam go, ale sporo o nim słyszałem. Z tego może być dużo więcej pieniędzy niż myślicie. Nóż jest poszukiwany listem gończym. Nagroda wynosi dziesięć sztuk złota, a za żywego może nawet więcej. Znam ludzi, których mogą interesować te informacje, dacie radę wziąć go żywcem? - Aroachi kiwnął głową - Musicie wydobyć z niego imię człowieka, który mu zapłacił, ta informacja może być sporo warta. Jeszcze jedno, gdzie mieszka ten, którego macie zabić? - Wybacz szczerość, ale to będzie na razie nasza gwarancja, że nie pójdziesz do niego przed nami - odparł Ghagwa. - Rozumiem. Umówmy się zatem. - Musimy się spieszyć - powiedział Nzal - być może, Nóż zaplanował wszystko już na jutrzejszy wieczór. - Zatem spotkajmy się jutro w południe u mnie, przyprowadzę swoich znajomych - zaproponował Tsue Yik. - Tak być dobrze - zgodził się Aroachi - teraz my musieć iść. Rano my leżeć na łóżko i być bez podejrzeń. - Odprowadzę was, znam takie drogi, które straż omija szerokim łukiem. - zaoferował długowłosy Oud - Wezmę też gąsiorek, bo noce bywają teraz zimne. Po drodze Oudowie rozmawiali o dawnych czasach. Aroachi nie zapomniał pochwalić się służbą u Oriko Shana. Tsue Yik mówił o krajach, które zwiedził, wspomniał też, że obecnie próbuje swych sił jako bard, co sądząc po dźwiękach, które słyszeli przed południem, nie było najlepszym pomysłem. Gdy doszli pod "Złotego Bażanta", było już grubo po północy. ***** Gdy pierwsze promienie słońca rozświetliły wschodni skrawek nieba, zwiastując początek nowego dnia, Livro Hloend był bardzo zmęczony. W nocy ledwie na chwilę zdołał zmrużyć oczy. Dzień wcześniej, najwyższy kapłan Trive w Mitrofie, uczynił go osobiście odpowiedzialnym za odzyskanie "Serca Węża". Badania i analiza magii zawartej w kamieniu potwierdziły, że jest to artefakt wart co najmniej kilkaset sztuk złota, o ile ktoś byłby na tyle głupi aby go sprzedać. Magia zawarta w tym przedmiocie, pozwala widzieć niektóre zdarzenia z przyszłości lub kontrolować w pewnym stopniu pogodę. Umożliwia też kontakt z duchami, co jednak jest dość niebezpieczne, o czym kilka osób przekonało się na własnej skórze. Dwa tygodnie temu troje ludzi, mag i dwóch kapłanów, przeprowadzało całonocny eksperyment, w efekcie którego jeden z nich postradał zmysły, a dwóch życie. Mimo to świątynia postanowiła kontynuować badania. Odzyskanie kamienia mogło być wielkim krokiem do przodu w karierze. Livro doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego chciał wszystkich rzeczy dopilnować osobiście. Był obecny przy pojmaniu pierwszego Setyty, choć czuł odrazę do tortur, uczestniczył w "przesłuchaniu", osobiście wynajął siepaczy oraz "Srokę", najlepszego ze znanych sobie złodziei. Doglądał też prac jubilera i czarodzieja przy replice "Serca Węża". Zamiana kamieni miała na celu nie tylko zemstę na Tamidzie, chodziło przede wszystkim o zyskanie czasu na ukrycie oryginału. Gotową replikę Hloend otrzymał do rąk własnych, tuż przed śniadaniem. Natychmiast rozkazał wezwać swego sługę Kirla, jedynego człowieka, na którym nigdy się nie zawiódł. Kirl pochodził ze wschodu, był pół Larytą i pół Oudem. Blisko dziesięć lat temu Livro Hloend uratował go od śmierci z rąk kata, od tego czasu mieszaniec był jego sługą, ochraniarzem, doradcą i przyjacielem. Kirl nigdy nie mówił o swojej przeszłości. Livro wiedział tylko tyle, że potrafił on doskonale posługiwać się sztyletem, miał zwinne palce i znał się na kamieniach szlachetnych jak nikt inny. Drzwi do komnaty otworzyły się i wszedł Kirl. Bezszelestnie przeszedł po marmurowej posadzce w biało czarną szachownicę, zatrzymując się około trzech metrów od Hloenda. Ukłonił się w milczeniu i czekał. Kapłan rzucił mu kamień. Kirl złapał go lewą ręką, obejrzał uważnie, zważył w dłoni i rzekł: - Piękny falsyfikat. Naprawdę piękny, jestem pod wrażeniem panie. - Dlaczego uważasz, że to nie oryginał? - Livro zmarszczył brwi. - Po pierwsze, - zaczął Kirl - jedyny rubin wielkości kurzego jaja o jakim słyszałem, skradziono nam ubiegłej nocy. Po drugie, wiem panie, że ufasz zwinności moich rąk, lecz myślę, że nie ryzykowałbyś niepotrzebnie. Po trzecie panie, jak na rubin tej wielkości jest odrobinę za lekki. - Nieźle Kirl - mruknął Hloend - rzekłbym nawet, że całkiem dobrze. Posłuchaj, weźmiesz teraz ten "piękny falsyfikat" i zaniesiesz go Sroce. Wiesz gdzie? - sługa kiwnął potakująco głową - To spiesz się i powiedz mu, żeby też się spieszył, to wszystko. Kirl przestąpił niecierpliwie z nogi na nogę. Opuścił wzrok na podłogę starając się dobrać odpowiednie słowa do tego, o czym chciał powiadomić swego pana. Hloend spojrzał na niego, podparł głowę na ręce i westchnął: - Co jest Kirl. Mów. - Mówiłeś panie, że teraz zajmujemy się tylko tym kamieniem - zaczął niepewnie - tymczasem jest tutaj pewien człowiek, który utrzymuje, że wie jak pojmać "Noża". - Co z tego? Świątynia nie ma z nim nic wspólnego. - odparł Hloend ziewając - Odeślij go do straży, albo do diabła. - Panie - Kirl nie dawał za wygraną - możemy dużo zyskać na pojmaniu tego "Noża"... - Niby co? - Hloend uśmiechnął się ironicznie - Masz na myśli te dziesięć sztuk złota? Nie warto gówna ruszać, bo potem śmierdzi. - Ja nie o pieniądzach panie. Ludzie powiadają, że on zabił Harma Disha, Solma Halveta, Lorce Duera i cholera wie kogo jeszcze. Gdybyśmy mieli go żywego, moglibyśmy dowiedzieć się kto płacił za poszczególne zlecenia, a jestem niemal pewien, że to wpływowe osoby. Mając dowody winy, moglibyśmy zmusić ich do różnych rzeczy. Jest jeszcze jedna sprawa - Kirl spojrzał prosto w oczy Hloenda - ten człowiek mówił, że jego znajomy był w bandzie Oriko Shana... - Daję ci na to dzisiejszy dzień. - Livro odwrócił się od przepełnionej chęcią zemsty twarzy Kirla - Zrób co będziesz uważał za stosowne. Najpierw jednak zajmij się kamieniem. Kirl skłonił się i wyszedł z pomieszczenia. Kapłanowi wydawało się , że się uśmiechał. ***** Ian spędził noc na dachu małego sklepiku, w którym można było kupić jak to mawiał Baryłka, szmelc, kadzidło i powidło. Urok sklepu polegał na tym, że znajdował się na wprost domku na Wilczej, który należał do Myhtiasa. Ian obserwował strażników i psa. Liczył patrole straży miejskich i marzł przewracając się z boku na bok. Jeszcze przed świtem zszedł z dachu i ponownie sprawdził drogę przez park. Plan był gotowy. Ian pomyślał sobie, że jeśli pomocnicy nie nawalą, wszystko pójdzie jak z bicza strzelił. Dzień przywitał w karczmie prowadzonej przez starego Ouda, kubkiem gorącego mleka i dziwnie nazywającą się potrawą ze sfermentowanych gołębich jaj. Potem pomimo ogarniającej go senności udał się do "Złotego Bażanta". Chłodne rześkie powietrze odpędziło sen. Ulice powoli zaczynały zapełniać się codziennym szarym tłumem. W "Złotym Bażancie" na dole krzątał się karczmarz, poza nim nie było nikogo. Ian burknął, że jest znajomym pana Klute i wszedł schodami na piętro. Bez problemu znalazł pokój wskazany przez karczmarza, zastukał cicho i nie czekając na odpowiedź nacisnął klamkę. Drzwi otwarły się ze zgrzytem. Oud jeszcze spał na łóżku przy drzwiach, Nzal siedział przy stole w drugim końcu pomieszczenia i ostrzył sztylet. Na dźwięk otwieranych drzwi podniósł głowę i uśmiechnął się krzywo. Ian trącił ręką Aroachiego. Oud uniósł głowę wyrzucając z siebie kilka słów w ojczystym języku. Laryta podszedł do stołu, odsunął krzesło i usiadł. - Jak się spało? - zagadnął. - Całkiem nieźle - odrzekł Ghagwa - jedzenie też niczego sobie. - Całą noc obserwowałem ten dom - powiedział Ian - mam gotowy plan. Myślę, że zrobimy to dzisiaj - z tyłu dobiegło go głośne przeciągłe ziewnięcie i odgłos ociężałych kroków Ouda - im szybciej, tym lepiej. Do wieczora będziecie mieli wolny czas, radziłbym porządnie się wyspać... - nagle poczuł silny ból z tyłu głowy. Wydawało mu się przez chwilę, że słyszy dzwony wszystkich świątyń w Mitrofie jednocześnie. Usiłował odwrócić się lecz ból powtórzył się i Laryta osunął się na podłogę nic już nie czując. Oud raz jeszcze zamachnął się trzymaną oburącz drewnianą pałką, lecz Ghagwa pchnął nogą stół zasłaniając nim ciało Laryty. - Wystarczy - powiedział zdecydowanie - żywy jest ponoć cenniejszy, a poza tym wydaje mi się, że mamy z nim jeszcze pogadać. Pomóż mi go przenieść na łóżko. Oud niechętnie odrzucił zakrwawioną pałkę i złapał Iana za ręce. Razem przenieśli go na łóżko Nzala. Ghagwa odpiął mu pas, wyjął sakiewkę i zajrzał ciekawie do jej wnętrza. - Niewiele tego - powiedział rozczarowany - ale starczy co najmniej na sute śniadanie. Jego upadek mógł narobić hałasu. Zejdę na dół, uspokoję karczmarza i powiem mu, że nasz przyjaciel zje z nami. Zwiąż go zaknebluj i obszukaj w tym czasie. Nzal wyszedł, Aroachi słyszał tupot jego nóg na schodach, gdy przeszukiwał leżącego Larytę. Wyjął jeden nóż z cholewy jego wysokiego buta i drugi o przeszło dziesięciocalowej zakrzywionej głowni, zza jego pasa. Przez dłuższą chwilę przyglądał się ostrzu, jak gdyby zastanawiał się nad czymś, po czym odłożył broń i zabrał się za związywanie nieprzytomnego Laryty. ***** Obudziło go pół wiadra zimnej wody wylane na twarz i tors. Czuł tępy ból w potylicy, który zalewał falami całą głowę. Próbował się ruszyć, lecz rychło zorientował się, że każdą kończynę ma przywiązaną do innej nogi łóżka. Sądząc ze światła wpadającego przez okno, dochodziło już południe. Pierwszą myślą było, że to koniec, że wpadł w ręce łowców nagród, że zaraz zjawi się straż, a potem czeka go publiczna egzekucja na rynku. - Witamy wśród żywych szefie - zakpił stojący nad nim Nzal - czas na małą pogawędkę. - Czego chcecie... - zaczął Ian, lecz Ghagwa przerwał mu podniesionym głosem, uderzając go równocześnie otwartą dłonią w policzek: - Nie taką pogawędkę miałem na myśli gnoju. My pytamy, a ty odpowiadasz, rozumiesz? Ian kiwnął głową. Za plecami Nzala dostrzegł Aroachiego, który trzymał w prawej dłoni kilka zaostrzonych palików. Laryta wolał się nie zastanawiać do czego one służą. - Nie wiem czy słyszałeś, że u nas w Nzalicie - kontynuował Ghagwa -niektórzy magowie potrafią uzyskiwać odpowiedzi, nawet na pytania zadawane martwym. - Na co my czekać? - wtrącił Oud - Aroachi podciąć gardło i my wiedzieć wszystko. - Bo jak powiedziałem - odparł nieco zmieszany Nzal - potrafią to tylko niektórzy magowie, my zaś posłużymy się bardziej tradycyjnym sposobem. - Nie trzeba - powiedział Ian - powiem wam wszystko co chcecie wiedzieć i tak nie wytrzymałbym tortur. - A skąd mamy wiedzieć, że będziesz mówił prawdę? - Ghagwa uśmiechnął się wyciągając sztylet z pochwy. - Równie dobrze mógłbym kłamać podczas tortur, a poza tym możecie wszystko łatwo sprawdzić - odparł Ian. - Spróbujmy - Ghagwa usiadł na łóżku - uprzedzam, że kłamstwo może boleć. Jak nazywa się człowiek, którego masz zabić? - Myhtias - odpowiedział Laryta zgodnie z prawdą, wiedząc, że jego eks-pomocnicy znają adres i łatwo mogą to sprawdzić - jest kupcem, ma w Mitrofie kilka sklepów ze świecami. Obok jednego z nich przechodziliśmy razem. - Pięknie, zaraz to sprawdzimy. - Nzal pokazał pozostałości swoich zepsutych zębów w odrażającym uśmiechu - Teraz powiedz kto i ile ci za to zapłaci? - Dostanę dziesięć sztuk złota, od człowieka ze świątyni Trive imieniem Lavidius. Widziałem go dwa dni temu i potwierdził ofertę. - Aroachi zaraz to sprawdzi - rzekł Nzal wstając z łóżka - jeśli kłamałeś, pożegnaj się ze swoim lewym okiem, kto wie może z drugim także. Podszedł do drzwi uchylił je, gestem dłoni przywołał Ouda, który dopinał swoją myśliwską kurtkę i szepnął pochylając się nad nim: - Idź z tym co mamy do twego przyjaciela, zobaczymy co wymyślił. Spiesz się już prawie południe. Potem udasz się do tego Myhtiasa i zaoferujesz mu informację, w zamian za dziesięć sztuk złota. Ja w tym czasie porozmawiam sobie z tym zajęczym sercem. Oud skinął głową i wyszedł. Ghagwa podszedł do Laryty zakneblował go i rzekł: - Wiesz co panie Nóż? Rozczarowałeś mnie. Zaplanowałem sobie przedtem, że będę cię torturował, a ty wypaplałeś wszystko od razu. Brak ci jaj Laryto, ale ja i tak zrobię swoje, a wiesz dlaczego? Bo lubię. Nzal wyją ze swojej torby pochodnię, zamocował ją w specjalnym uchwycie na ścianie i zapalił. Gdy czerwone języki płomieni objęły głownię, Ghagwa począł rozgrzewać nad nimi swój sztylet. Ian starał się leżeć spokojnie. Przed kilkoma laty miał przyjaciela złodzieja, który potrafił wysunąć rękę z dybów, a nawet z kajdan. Przyjaciel ten uczył go kiedyś jak manewrować ręką, aby wysuwała się stopniowo z więzów. Teraz Ian gorączkowo starał się przypomnieć wszystkie wskazówki, koncentrując się na lewej dłoni, która była przywiązana od strony ściany. Udało mu się uwolnić rękę, zanim Nzal rozgrzał sztylet. Leżał i czekał na odpowiedni moment. Ghagwa podszedł i usiadł na brzegu łóżka, dziki uśmiech wykrzywiał jego twarz. Ian wiedział, że ma tylko jedną szansę. Zaczął udawać przerażonego i kilka razy szarpnął gwałtownie całym ciałem. Czarnoskóry oprawca usiadł na nim okrakiem ze sztyletem skierowanym w stronę jego ciała. Na to właśnie Laryta czekał. Wysunął rękę zza łóżka, błyskawicznym ruchem złapał dłoń ze sztyletem, wykręcił ją w stronę Nzala i pchnął z całej siły. Choć nie mierzył, trafił w okolice serca. Ghagwa spoglądał na niego szeroko otwartymi oczami zdziwionego człowieka. Z jego ust cienką stróżką ciekła krew, zacisnął drugą dłoń na ręce Iana, lecz był już zbyt słaby. Nie zdołał powstrzymać Laryty przed przekręceniem sztyletu o dziewięćdziesiąt stopni. Wykrzywił twarz w grymasie jakby chciał zapytać: "Jak?" i runął na ścianę. Ian wyciągnął z niego sztylet, przeciął sznur na drugiej ręce i zrzucił z siebie zwłoki. Potem uwolnił z więzów nogi, wstał i rozmasował odrętwiałe przeguby. Ból głowy nie dawał mu spokoju. Rozejrzał się po pokoju, zauważył leżące na stole sakiewki, pas i noże, których był właścicielem. Obszukał leżącego na łóżku Nzala. W jego sakiewkach znalazł osiem srebrników i kilka miedziaków. W kieszeni koszuli, ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, natknął się na dokumenty szlacheckie na nazwisko sir Akbaal Gewe Ghagwa i złoty pierścień z wygrawerowanym herbem. Kim naprawdę był Nzal? Ian obawiał się, że lada chwila powróci Aroachi wraz z oddziałem straży. Postanowił upozorować pożar. Przywiązał zwłoki do łóżka i wylał na nie resztkę oliwy z glinianego dzbana stojącego przy drzwiach, którą dolewano do małego kaganka stojącego na stole. Potem ubrał szarą pelerynę Ghagwy zasłaniając poplamione krwią ubranie i naciągnął kaptur, który przysłonił mu pół twarzy. Zanim wyszedł, wyjął pochodnię z uchwytu i rzucił na łóżko. Na dole udało mu się nie zwrócić niczyjej uwagi. Świeże powietrze sprawiło, że znów poczuł potężne zawroty głowy. Powoli ruszył w stronę "Byczych Rogów". ***** Kirl chodził z kąta w kąt po małym, brudnym, dusznym pokoiku, którego właścicielem był Tsue Yik. Jeden z jego ludzi stał przy drzwiach, dwóch innych siedziało obok właściciela na rozklekotanej pryczy. Mijał już drugi kwadrans po południu, gdy usłyszeli szybkie i głośne kroki na schodach, a chwilę potem charakterystyczne stukanie do drzwi, trzy razy szybko, a potem jeszcze dwa w krótkich odstępach. Kirl podszedł i otworzył drzwi. - Ty jesteś Aroachi? - Oud kiwnął głową - Wejdź, czekaliśmy na ciebie. Oud wszedł, drzwi zamknęły się za nim ze zgrzytem. Sytuacja nie podobała mu się. Drzwi otworzył mu obcy, Tsue Yik siedział milcząc, a w pomieszczeniu było jak na jego gust o trzech mężczyzn za dużo. Postanowił załatwić sprawę możliwie szybko. Stanął na środku pomieszczenia i rzekł: - My mieć Noża, my go oddać za dziesięć złot i nigdy więcej się nie spotkać. - Spokojnie, nigdzie nam się nie spieszy - powiedział Kirl stając na przeciw Aroachiego - potargujmy się. - Nie targować się, zrobić wymiana już, albo nie być interes. Kirl westchnął i spojrzał w sufit, a potem z rozmachem uderzył głową w nasadę nosa Ouda. Aroachi zatoczył się i cofnął kilka kroków opierając się o drzwi. Lewą ręką złapał się za broczący krwią nos, a prawą za rękojeść szabli. Nim jednak zdołał ją wyjąć, otrzymał potężny cios kolanem w brzuch od mężczyzny stojącego przy drzwiach. Oud skulił się. Kirl podchodząc kopnął go prosto w twarz. Tsue Yik próbował wstać lecz poczuł silne szarpnięcia z obydwóch stron, a potem zimne ostrze noża na gardle. Jeden z mężczyzn siedzących przy nim wstał i pomógł przytrzymać Aroachiego, a Kirl rozbroił go. - Tutaj ja stawiam warunki - powiedział mieszaniec - jeśli ci to nie odpowiada trudno, ja jakoś to przeżyję. Teraz zadam ci kilka pytań, radziłbym odpowiedzieć. Gdzie jest twój wspólnik i Nóż? Oud milczał. Krew z rozbitego nosa zalała mu usta. Kirl spojrzał na niego i uśmiechną się. Wyjął sztylet z pochwy przejechał jego krawędzią po twarzy Aroachiego, jakby chciał go ogolić i powiedział: - Powiem ci coś o czym nie wiesz żółtku. Mój wuj i trzech kuzynów zginęli na wsi pod Orsor z rąk oprawców Oriko Shana. Moja ciotka sama odebrała sobie życie. Kto wie, może ty wtedy tam byłeś? Jak widzisz, mam już powód aby cię zabić, ty musisz dać mi powód, abym darował ci życie. Nie będę cię bił czy torturował, nic z tych rzeczy, po prostu poderżnę ci gardło. Tu i teraz. Zapytam cię raz jeszcze, jeśli chcesz kłamać lub milczeć to nawet lepiej. Gdzie jest Nóż i twój wspólnik? - W karczma. - To mnie nie bawi Oudzie. - Kirl przystawił mu sztylet do gardła - W której karczmie? - Złoty ptak wisieć nad wejście. - Ktoś jest z nimi? Oud zaprzeczył kręcąc głową. - Powiedzmy, że ci wierzę. - Kirl opuścił sztylet - Kogo mieliście zabić? - Kupiec - wychrypiał Aroachi i dodał pospiesznie - nazywać się Mytjas, jego sklep być tu za ulica. - Myhtias? - Kirl zmarszczył czoło - Mów Oudzie, mów jeśli chcesz żyć. Kto płaci za jego śmierć? - Mężczyzna ze świątynia Trive. - Aroachi oddychał głośno ustami - Nazywać się Lavidius. Kirl przechylił głowę na bok i rzekł: - To my jesteśmy ze świątyni Trive psie. - w oczach Ouda ponownie zagościł strach - Pozdrów Lavidiusa od Kirla - mówiąc to szybkim precyzyjnym ruchem przeciął jego gardło tuż pod grdyką. Tsue Yik zwymiotował. Kirl wytarł sztylet o kurtkę Aroachiego, schował go do pochwy i wyszedł. Zbiegł po krętych schodkach i odetchnął świeżym powietrzem. Po kwadransie dołączyło do niego trzech mężczyzn. Kirl spojrzał w oczy pierwszego z nich, a gdy ten skinął bez słowa głową, wiedział, że nie ma już świadków. - Aram pójdziesz do Myhtiasa i powiesz mu co słyszałeś - zwrócił się do jednego z kompanów - a my odwiedzimy w tym czasie pewną karczmę. ***** Bracia Khlaarowie i ich towarzysz dotarli do zajazdu "Trzy Dęby" wieczorem, następnego dnia po rozmowie z Livro Hloendem. Zajazd stał na rozstaju dróg, które prowadziły na północ do Torp, na południowy zachód do Solf lub z powrotem do Mitrofy. Tuż obok miejsca, w którym szlaki rozchodziły się w trzy różne strony, rósł potężny dąb. Pień drzewa rozgałęział się na trzy ogromne konary. Zajazd, który bez wątpienia zawdzięczał swą nazwę rosnącemu obok drzewu, był niewielki lecz schludny. Poszukiwanego osobnika, łowcy nagród odnaleźli bez trudu. Trzeba przyznać, że Tamid zwracał swym wyglądem uwagę. Ucieszyli się też, gdy udało im się dostać pokój niemal na wprost, izby tego właśnie czarnoskórego jegomościa. Martwił ich trochę fakt, że drzwi do pokoju Tamida pilnował bez przerwy uzbrojony Nzal, a na dole przy karczmie koczował jeszcze tuzin jemu podobnych. Nie uważali tego jednak za przeszkodę. Gdy znaleźli się w swoim pokoju, Tamid siedział jeszcze przy ognisku ze swoją kompanią. Rupert przeciągnął się, ziewnął potężnie i rzekł niezbyt głośno: - Bogowie nam sprzyjają, trzy godziny snu, a potem do roboty. Kładźcie się, za godzinę obudzę Olricka - perspektywa położenia się w wygodnym łóżku po nocy spędzonej pod gołym niebem, była aż nadto kusząca. - Połóż się pierwszy Rupert - odrzekł jego młodszy brat - ja mam jeszcze coś do zrobienia. - Jak chcesz, ale nie zaśnij. - Nie ma obawy. Olrick zdjął kolczugę i położył się zasypiając niemal natychmiast. Rupert Khlaar też nie miał problemów z zaśnięciem, a gdy po krótkiej drzemce poczuł szarpnięcie, nie mógł uwierzyć, że minęła już godzina. - Wstawaj pokażę ci coś - wyszeptał Moah. Rupert ziewnął i podszedł za bratem do drzwi. - Spójrz, poszerzyłem nieco tę szparę. - młodszy Khlaar wskazał na szczelinę w drzwiach - Nie martw się, z drugiej strony jest niemal niewidoczna, robiłem to dziesiątki razy. Zajęło mi to ponad dwa kwadranse, ale myślę, że warto było, widok jest piękny. Starszy z braci przyłożył oko do szpary i dostrzegł niemal połowę drzwi pokoju Tamida i przechodzącego wartownika. - Dobra robota mały - pochwalił brata - czarny ptaszek już w dziupli? - Nie, jeszcze nie wracał. Idę spać. Rupert kiwnął głową, czekała go długa noc, której większość miał spędzić w siodle. ***** - Daj sobie z tym spokój Ian. - Baryłka był już czerwony na twarzy, upór Laryty zaczynał powoli wyprowadzać go z równowagi - Z tej mąki nie będzie chleba, ani nawet żadnych pieprzonych bułeczek. - Podjąłem się, więc zrobię to. Nie próbuj mi przeszkodzić Baryłka, wziąłem już zaliczkę. - To ją zwróć, co za problem, stać cię na to - Anzelm nie dawał za wygraną - Myhtias już pewnie wie o twoich planach. Mówię ci Ian, odpuść. Był już późny wieczór. Laryta leżał na łóżku w swoim pokoju z głową owiniętą mokrą zimną szmatą. Od południa, kiedy to zataczając się wszedł do karczmy, ból znacznie osłabł, lecz nadal dokuczały mu silne zawroty głowy. Przespał prawie cały dzień, wieczorem Baryłka przyniósł mu miskę zupy cebulowej i chleb, od tamtej chwili nie dawał mu spokoju. Nagle usłyszeli stukanie do drzwi. Ian na wszelki wypadek, zanim powiedział "wejść", sięgnął ręką pod poduszkę, gdzie spoczywał jego nóż. Drzwi otworzyły się ukazując szczupłą sylwetkę Zadziora. - Twój pomocnik w karczmie mówił, że tu cię znajdę - powiedział stojąc w drzwiach. - Wejdź Michał i zamknij drzwi - rzekł Baryłka. - Fatalnie wyglądasz Ian. Przyszedłem poprawić ci trochę humor. Mam nowinki z miasta, pewnie cię zainteresują. - Nie wiem czy mnie na nie stać - żachnął się Laryta. - Nic nie szkodzi - Zadzior uśmiechnął się - będą gratis. Baryłka mówił mi co zaszło... - Zdaje się, że Baryłka ma za długi ozór - Ian spojrzał wymownie na karczmarza. - Poczekaj - Michał starał się uspokoić Larytę - daj mi skończyć. Wybrałem się na miasto i popytałem tu i ówdzie. W "Złotym Bażancie" straż znalazła nadpalonego Nzala, nie udało im się jednak ustalić kim był. Karczmarz wspomniał im, że przed południem jakiś Oud wybiegł pospiesznie z karczmy. Pożar ugaszono dość szybko, straty są minimalne - Zadzior zrobił dłuższą przerwę - ale to jeszcze nic. Późnym popołudniem straż znalazła trupy dwóch Oudów. Jednym z nich jest twój niezbyt dobry znajomy. Albo masz więcej szczęścia niż ci się wydawało, albo przyjaciół, o których istnieniu nie wiesz. - Baryłka, podaj mi moją torbę - powiedział Ian po chwili milczenia - leży na krześle, za stołem. Anzelm wstał, podszedł we wskazane miejsce, podniósł torbę i rzucił ją w stronę łóżka. Laryta poszperał trochę w środku, wyjął dokumenty i pierścień zabrane Ghagwie i podał je Zadziorowi mówiąc: - Rzuć na to okiem, znalazłem to przy tym Nzalu. Wyglądają na fałszywe ale są dobrze zrobione. Słyszałem, że znasz się trochę na tym. Michał rozwinął pergamin, przeczytał jego treść i uważnie obejrzał go z obydwóch stron. Rzucił okiem na pierścień, a potem spojrzał na Iana i rzekł: - Są dobrze zrobione, bo wcale nie są fałszywe. Co masz zamiar z tym zrobić? - Na razie nic nie przychodzi mi do głowy - odparł Laryta. - Słuchaj Nóż, nadal chcesz rąbnąć Myhtiasa? - zapytał Zadzior, a gdy Ian kiwnął spokojnie głową, powiedział - Pomogę ci, chcę jednak w zamian te dokumenty. - Następnemu odbiło - zawołał Baryłka łapiąc się oburącz za głowę - czyś ty się Zadzior ze swoją babą na łeb zamienił? Spojrzeli na niego obydwaj równocześnie, a ich wzrok mówił wyraźnie: "odpieprz się". Baryłka opuścił głowę i pokręcił nią zrezygnowany. - Mam jeden dzień i nie mogę wykluczyć, że Myhtias wie o moich zamiarach. Co proponujesz? - spytał Ian Zadziora. - Po pierwsze wyślę gońca z listem do Myhtiasa, po drugie pogadam z karczmarzem w "Czarnym Kwiecie". Potem umówię ci spotkanie na jutro. Jest w mieście pewien człowiek, który pomoże ci niemal za darmo. - Ma jakieś porachunki z Myhtiasem? - Nie zgadłeś Ian, on nie lubi czarnych. Nazywa się Yorg, Yorg Skalmed z klanu Toftsorów. ***** Baron Tamid był z siebie bardzo zadowolony. Wypełnił powierzoną mu misję w stu procentach, dotarł bez problemów do zajazdu "Trzy Dęby", gdzie stacjonowała jego eskorta i spokojnie mógł wracać do swojej ojczyzny Nzality. Zatrzymywały go jednak dwie rzeczy, pierwsza to chęć zemsty na wąsatym Karhanie z kartoflanym nosem. Własne porachunki zawsze lubił załatwiać osobiście. Drugą rzeczą był wóz wypełniony świecami, który dostarczyć miał pod zajazd Łapa. Oficjalnie Tamid był przecież handlarzem. Ani przez chwilę nie wątpił, że płatny morderca, którego wynajął przybędzie lada dzień z głową kupca. Tamid nie mógł zabić osobiście. Jednak przy pomocy tej głowy i swoich przyjaciół w Nzalicie, ściągnie na duszę kupca przekleństwo, dzięki któremu nie zazna ona spokoju. Taki miał kaprys. Nie obawiał się pościgu. W świątyni nie zostawił żywych świadków, a nawet gdyby, to i tak nikt nie będzie się go spodziewał dwa dni drogi od Mitrofy. Jednak już pierwszej nocy, gdy wracał do swego pokoju, na drzwiach po drugiej stronie korytarza dostrzegł szczelinę, która wyglądała jak ślad po wbitej siekierze. Przysiągłby, że wcześniej jej tam nie było. Wszedł do izby zrzucił z siebie czarny kubrak i wyciągną z torby kawałek kredy. Nakreślił na podłodze pentagram i wpisał w niego znak Seta, po czym rzucił zaklęcie ochronne. W razie zbliżającego się niebezpieczeństwa, znak ten miał go ostrzec. Teraz poczuł się bezpieczniej, położył się i starał usnąć. Obudził go dźwięk przypominający kopnięcie w ścianę. Nie wiedział czy spał kwadrans czy dwie godziny. Przewracając się z boku na bok, spojrzał na znak i natychmiast zerwał się na nogi. Kreda, którą był narysowany wypalała podłogę, z której unosił się jasny prawie przeźroczysty dym. Niewiele myśląc Tamid otworzył okno i wyjrzał, na dole nie było nikogo. Pomimo, że jak na pierwsze piętro było dość wysoko, nie wahał się ani chwili. Opuścił się na rękach i skoczył. Jęknął. Lewa noga rozbolała go w kostce, ale i tak nie powstrzymało go to przed biegiem w stronę jego ludzi. Pierwszego, który leżał na jego drodze kopnął w brzuch i natychmiast tego pożałował, poczuł pulsujący ból. Kopnięty zaklął i spojrzał na Tamida, który warknął: - Do mojego pokoju, już! ***** - Wstawaj już czas. Rupert otworzył leniwie oczy. Olrick stał nad nim już w kolczudze, a jego brat siedział na łóżku i przecierał dłońmi twarz. Usiadł i ziewnął zakrywając ręką usta. Moah zmrużył oczy, podszedł do drzwi i jęknął: - Co to ma być do jasnej cholery? Szpara, którą zrobił w drzwiach zanim położył się spać, zdawała się być czterokrotnie większa. Olrick opuścił wzrok na podłogę, wzruszył ramionami i rzekł: - Słabo było widać i pomyślałem, że... - Pomyślałeś?! - warknął młodszy Khlaar - to chyba jakiś żart! - Cisza - wtrącił się Rupert - teraz i tak już za późno. Czarnuch jest już w pokoju? - Przyszedł jakieś pół godziny temu - powiedział góral. - Cały dzień jechał tak jak my, pewnie jest zmęczony i już śpi. - mówiąc to Rupert wyciągną nóż zza pasa - Biorę na siebie wartownika, poczekajcie tutaj. - Pozwól, że ja to zrobię - rzekł Olrick rozcierając dłonią kark - spieprzyłem sprawę z drzwiami, ale teraz nie nawalę. - Sam nie wiem - starszy z braci zastanawiał się chwilę w milczeniu - no dobra, ale zdejmuj kolczugę, bo narobisz za dużo hałasu. Belters zdjął pospiesznie zbroję, oparł swój dwuręczny miecz o ścianę i wyszedł za drzwi. Wartownik spojrzał na niego nieufnie. Olrick przeciągnął się ziewnął, po czym minął strażnika i ruszył schodami na dół. Wyszedł przed karczmę i skierował się w stronę wychodka. Po chwili szedł już z powrotem schodami, czując się młodszy i litr lżejszy. Wartownik spoglądał na niego, jak kogut na chłopa z siekierą w ręku. Belters uśmiechnął się i ruszył w stronę swojego pokoju. Przechodząc obok Nzala złapał go nagle lewą ręką za prawe ramię, a drugą dłonią chwycił go za szczękę, zatykając równocześnie usta. Nzal szamocząc się bezradnie, uderzył kolanem o ścianę. Starszy Khlaar wychylił się zza drzwi z nożem gotowym do pchnięcia. Nim jednak zdołał doskoczyć do walczących, usłyszał trzask łamanego karku. Olrick podniósł z łatwością zwłoki napastnika i zaniósł je do pokoju. Położył je na swoim łóżku, wziął miecz i wyszedł na korytarz. Moah klęczał pod drzwiami po drugiej stronie korytarza z pękiem wytrychów w dłoni. Po chwili zastanowienia wybrał jeden, wsunął go w zamek, poruszył kilkakrotnie delikatnie, jakby ręka mu drżała i przekręcił. Uśmiechnął się. Wstał i nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się cicho odsłaniając wnętrze pokoju. Łowcy weszli do pokoju z bronią gotową do zadania ciosu. W środku nie było nikogo. Moah podszedł do otwartego okna i wyjrzał, lecz na dole też nikogo nie dostrzegł. Bracia Khlaar spojrzeli na Olricka, a ten widząc ich pytający wzrok, rzekł: - Jestem pewien, że wracał, widziałem na własne oczy... W tej właśnie chwili cała trójka usłyszała kroki szybko zbliżających się ludzi. Od razu zrozumieli co się stało. Olrick stanął ze swoim dwuręcznym mieczem przy ścianie obok drzwi. Rupert stał na wprost wejścia, w prawej dłoni trzymał miecz, w lewej nóż. Moah stał przy oknie z nożem gotowym do rzutu. Kroki zbliżyły się pod same drzwi, na moment ucichły, a potem drzwi kopnięte silnie z dwóch stron wpadły do pomieszczenia. Pierwszy do pokoju wleciał bełt kuszy, zatrzymując się dopiero w trzewiach starszego Khlaara. Rupert skulił się z grymasem twarzy, Moah krzykną coś histerycznie, a Olrick ciął skośnie z góry, najmocniej jak potrafił. Miecz górala przeszedł gładko przez lewy obojczyk i żebra pierwszego z wbiegających strażników, oddzielając jego głowę i prawe ramię od reszty ciała, zatrzymał się dopiero z głuchym chrzęstem na biodrze drugiego Nzala. Do pokoju wbiegł trzeci strażnik. Zanim Belters zdołał wydobyć miecz, który zaklinował się w ciele skręcającego się z bólu przeciwnika, otrzymał pchnięcie włócznią w okolice mostka. Olrick puścił miecz i jednym szarpnięciem wyrwał sterczące mu z klatki piersiowej ostrze. Krew obficie zalała mu brzuch. Moah cisnął nożem w kolejnego z wbiegających, lecz nie trafił. Nzal pchnął krótkim mieczem w pierś górala. Olrick osunął się na podłogę tracąc przytomność. W drzwiach ponownie stanął kusznik z nabitą bronią, wycelowaną w młodszego Khlaara. Widząc to Rupert wyprostował się i zasłonił brata własnym ciałem. Drugi bełt przebił go na wylot tuż poniżej szyi. Moah nie zastanawiając się wyskoczył przez otwarte okno. Nie był to jego szczęśliwy dzień. Wylądował na prostych nogach, zbyt prostych i zbyt sztywnych. Poczuł przeszywający go ból i coś powiedziało mu, że ostatni raz stał na własnych nogach. Tracąc przytomność, padł u stóp mężczyzny, którego jeszcze kwadrans wcześniej chciał zabić. ***** Yorg Skalmed miał czterdzieści dwa lata, jednak mimo dojrzałego wieku nie zdołał nigdzie dłużej zagrzać miejsca. Jego życie było jedną wielką gonitwą. Bywało, że ścigał czarnoskórych opryszków dla nagrody i satysfakcji. Innym razem, sam uciekał ścigany listem gończym. Od dwudziestu z górą lat, zaciągał się na wszystkie wojny przeciwko Nzalicie. Był mężczyzną słusznej budowy ciała i wzrostu, mierzył blisko metr dziewięćdziesiąt. Jednak jak na członka jego klanu, nie było to niczym wyjątkowym. Miał długie blond włosy, które opadały mu luźno na ramiona i brodę zaplecioną zgodnie ze zwyczajem Toftsorów w jeden długi warkocz. Zasady którymi kierował się w swoim życiu były proste: lubił kobiety, wino i śpiew, nie lubił czarnych. Wśród Toftsorów słynął z dwóch rzeczy. Ludzie z jego klanu, podobnie jak większość górali, doskonale walczyli toporkami i siekierami, potrafili nimi także doskonale, celnie rzucać. Yorg był synem drwala, od małego przywykł do ciężkiego dwuręcznego topora. Gdy inni chłopcy ćwiczyli z siekierkami, on miotał toporem, który był niewiele mniejszy od niego. Początkowo rówieśnicy śmiali się z niego, szybko jednak zyskał ich szacunek. Druga rzecz również dotyczyła jego młodości. Gdy miał siedemnaście lat, kilkunastoosobowa grupa Nzalów napadła na jego osadę. Pech chciał, że mężczyźni z jego wsi, byli wówczas na wyprawie przeciwko klanowi Bertelsów. Oprócz Yorga, w osadzie znajdowało się jeszcze dwóch wojów, kobiety, dzieci i starcy. Nzalowie wzięli kobiety w niewolę, a starców i dzieci zabili na miejscu. Yorg widział jak wyciągnęli z domu jego dziesięcioletniego brata. Położyli go na ziemi i kazali jeść kamienie. Gdy otworzył usta i zacisnął zęby na kamieniu, jednym silnym kopnięciem w tył głowy pozbawili go większości zębów z przodu i przytomności. Zemdlałego wrzucili głową w dół do studni. Opuszczając wieś powiesili Yorga zakrwawionego, głową w dół, nisko nad ziemią, w lesie. Miał być kolacją dla wilków. Gdyby wiedzieli jak się to skończy, na pewno nie popełniliby tego błędu. Wieczorem, dwa dni później zdjęli go z drzewa mężczyźni z jego wsi. Yorg nie odezwał się do nikogo ani słowem. O świcie już go nie było w osadzie. Przez miesiąc nikt nie wiedział co się z nim działo. Pewnego dnia, równie nagle jak zniknął, pojawił się z powrotem, przynosząc dwanaście czarnoskórych głów. Nigdy więcej nie zjawił się już we własnej wsi, mimo to znali go niemal wszyscy Toftsorowie, a przy ogniskach śpiewano o nim nie jedną pieśń. Tutaj w mieście był Yorgiem Skalmedem, w górach znany był jako Yorg Mściwy. Ranek był pochmurny. Ian siedział na przeciwko Yorga, w małej karczmie na podgrodziu. Głowa ciągle go bolała. W środku było duszno i brudno, góral spoglądał na Iana. Obydwaj długo milczeli, w końcu Yorg rzekł: - Więc to ty jesteś Nóż? - Ian kiwną głową - Myślałem, że jesteś większy. Laryta uśmiechnął się, wzruszył ramionami i stwierdził: - Cóż, nie każdy rodzi się góralem. - Ano nie każdy - odparł Yorg - Zadzior mówił o jakiejś robocie. - Trzeba spuścić łomot kilku Nzalom - Ian spojrzał prosto w oczy górala - nie zależy mi na ich śmierci, chodzi o to, żeby ich czymś zająć przez jakąś minutkę czy dwie. Interesuje cię to? - To zależy ilu ich będzie i ile zapłacisz - odparł. - Trzech, może czterech, nie jestem pewien. - Ludzie mówią - rzekł Yorg uszczypliwie - że z czterema, Nóż radzi sobie bez pomocników. - Cztery owce nie zdążą nawet zabeczeć, cztery wilki narobią przed śmiercią sporo hałasu. Jak będzie Yorg? - Nzalom dokopałbym dla zasady, a jeśli jeszcze za to płacą, nie wypada odmawiać. Jeśli ja i moi kamraci dostaniemy za to dwie i pół sztuki złota, to możesz na nas liczyć. - Ilu masz ludzi? - spytał Laryta. Yorg skinął głową w stronę stolika stojącego w rogu sali, przy którym siedziało czterech mężczyzn i stało trzy razy tyle kufli piwa. Ian spojrzał w stronę wesołego towarzystwa. Pomimo, że zima już dawno minęła, trzech rosłych górali ubranych było w grube, futrzane kurtki. Czwarty, który był Oudem, miał na sobie zwykłe, szare spodnie i taki sam kubrak. Widok był o tyle śmieszny, że górale byli dobrze zbudowani, co potęgowało jeszcze ich odzienie, a Oud miał nieco ponad sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu i wyglądał na syna jednego z nich. - Nie chcę się wpieprzać, ale wlałbym , żebyś nie wciągał w to tego Ouda- rzekł Ian. - Znasz go? - Nie, po prostu mam uraz do żółtych - powiedział Laryta dotykając ostrożnie dłonią tyłu głowy. - Ten jest w porządku - Yorg uśmiechnął się - wątły jakiś ci on, ale diablo zwinny. Nożownik pierwsza klasa, przyda się. Wołamy na niego Gryzor. - Gryzor powiadasz, niech ci będzie Yorg. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, ty i twoi kompani otrzymacie jeszcze dziś wieczorem zapłatę. Tylko miej baczenie, żeby się nie schlali jak świnie. Przyjdę tutaj przed wieczorem, umowa stoi? - Stoi! - rzekł góral i opróżnił do końca kufel piwa. Wychodząc z karczmy, Ian miał nadzieję, że skoro górale wcześnie zaczynają pić, to może też wcześnie kończą. ***** Myhtias siedział na dużej ciemnobrązowej sofie i starannie nabijał tytoniem swoją fajkę z drewna wiśniowego. Po chwili włożył ją do ust i podpalił za pomocą długiego cienkiego patyczka. Cmoknął kilka razy ustami i z namaszczeniem wypuścił dym. Podniósł leżący przed nim pergamin, który niespełna godzinę wcześniej przyniósł goniec i raz jeszcze przeczytał jego treść: Szanowny
Panie Myhtias Piszę
ten list w imieniu przeora największej świątyni Krachnama w Solf. Miesiąc temu
dowiedziałem się, że świece, w które zaopatruję naszą świątynię, a także dwie
inne, są wytwarzane i sprzedawane przez pana. W Solf jednak ich cena jest
niemal dwukrotnie wyższa niż w Mitrofie, chciałbym więc nabywać je bezpośrednio
u pana. Myślę, że moja oferta będzie atrakcyjniejsza, od oferty kupców. Proszę
o spotkanie w karczmie "Czarny Kwiat", dziś wieczorem, godzinę przed
zamknięciem bram miasta, liczę na pańską obecność sir
Akbaal Gewe Ghagwa List był zapieczętowany woskiem, w którym odciśnięty był pierścień szlachecki. Myhtias wpatrywał się weń jeszcze chwilę, po czym zawołał donośnie: - Lambe! Po chwili do pokoju wszedł niewysoki, krępy Nzal w lekkiej kolczudze. Za gruby, skórzany pas miał wetknięty nóż o charakterystycznym zakrzywionym ostrzu. - Dziś wieczorem mam umówione spotkanie w "Czarnym Kwiecie" - rzekł kupiec wypuszczając kłęby dymu. - To może być pułapka, ledwie wczoraj dostaliśmy to ostrzeżenie od człowieka Kirla. - odparł Lambe - Radziłbym przenieść to spotkanie na jakiś inny dzień. - Nie jesteś moim doradcą, tylko strażnikiem Lambe i to cholernie dobrym strażnikiem. Jeśli mówię, że mam spotkanie, to znaczy, że tam pójdę. Szlachcie się nie odmawia. Tobie zaś płacę za to, abym doszedł i wrócił bezpiecznie. Rób co uważasz za stosowne. Lambe skinął głową i wyszedł z pokoju. W całym pomieszczeniu unosił się przyjemny zapach oudyjskiego tytoniu zmieszanego z kwiatem wiśni. Myhtias siedział i palił fajkę, wypuszczając raz po raz nowe obłoczki dymu. Do wieczora zostało jeszcze dużo czasu, a niebawem czekało go inne, znacznie przyjemniejsze spotkanie. Nawet jeśli zarobi wieczorem pięćdziesiąt czy sto sztuk złota, nie zastąpią mu one tych kilku chwil spędzonych z małą Haną. ***** Gdy miał piętnaście lat, jeden z jego kompanów powiedział o nim, że jest jak sroka: co wyfrunie na miasto, to przyniesie jakieś świecidełko. Przydomek przylgnął do niego jak pijawka. Max był szatynem, średniego wzrostu, o mocnej budowie ciała. Jedyną rzeczą przydatną w złodziejskim fachu, jaką obdarzyli go bogowie, były szczupłe, zgrabne dłonie o długich palcach. Słońce, które tego dnia zdecydowało się pokazać zza chmur dopiero późnym popołudniem, chowało się już za widoczne daleko na zachodzie kępy drzew, gdy Sroka zbliżał się do stojących przy rozstaju dróg zabudowań. Ostatnie słoneczne promienie padały na miejsce, w którym rosło drzewo o trzech potężnych konarach. Na każdym z nich wisiał trup. Max bez trudu rozpoznał braci Khlaarów, trzeciego wisielca nie znał. Choć jak dotąd, trójka była dla niego szczęśliwą liczbą, jakoś nie był przekonany, że to dobra wróżba. ***** Ulica Kamienna, była jedynym miejscem, przez które Myhtias musiał przejść, aby dostać się spod swego domku, do karczmy "Czarny Kwiat". Była wąska, ciemna i brudna, a przez to po zmroku niemal nieuczęszczana. Więcej jej zalet Ian nie znał. Przed wyjściem z "Byczych Rogów", Laryta przygotowywał się dość długo. Naostrzył dwa noże, mniejszy, prosty wsunął za cholewę buta, drugi, o znacznie dłuższym ostrzu umieścił za pasem, obok zwiniętej chusty, którą zamierzał zakryć twarz. Po chwili namysłu przytroczył do lewego boku zakrzywioną oudyjską szablę. Przed wyjściem narzucił na siebie szarą pelerynę, spadek po Ghagwie. Dwie godziny przed rzekomym spotkaniem w "Czarnym Kwiecie", Ian znalazł już odpowiednią bramę na początku ulicy. Mniej lub bardziej trzeźwi górale i Oud, zjawili się przeszło godzinę po nim, obstawiając drugi koniec uliczki. Pomimo zapewnień Zadziora, Ian nie był pewien czy kupiec zdecyduje się opuścić swoją willę. Niepewność powodowała zdenerwowanie potęgowane jeszcze przez burczenie w brzuchu. Od rana nic nie jadł, tak na wszelki wypadek. Myhtias pojawił się i to wcześniej niż się tego Ian spodziewał. Z ukrycia Laryta liczył mijające go postacie, naliczył dziewięć. "No to po sprawie- pomyślał - górale nawet się nie ruszą. Przeklęty kupczyna wziął ze sobą całą armię". Wyszedł z bramy, zakrył dolną część twarzy chustą i ruszył bezszelestnie za nimi, tuż przy ścianie. Niebawem okazało się, że mylił się bardzo w ocenie Yorga i jego kompanii. Górale natarli na eskortę Myhtiasa nie korzystając nawet z cienia. Zdawało się nie przeszkadzać im, że przeciwników jest blisko o połowę więcej. Sześciu Nzali ruszyło do walki, dwóch pozostało przy Myhtiasie. Mniej więcej w chwili, w której doszło do pierwszej wymiany ciosów, Ian z szablą w prawej dłoni i nożem w lewej, dopadł pierwszego Nzala stojącego przy Myhtiasie. Uderzył rękojeścią szabli, mierząc w skroń. Krew trysnęła z rozbitego łuku brwiowego. Czarnoskóry osunął się z jękiem na ziemię tracąc przytomność. Drugi Nzal, nieco niższy, lecz znacznie szerszy w barach od poprzedniego, zaatakował Iana z prawej krótkim mieczem. Laryta sparował cios szablą i ciął nożem z dołu. Nzal zorientował się i zdołał odskoczyć, jednak dłuższe niż w większości noży ostrze, zahaczyło jego pierś i podbródek. Myhtias tymczasem wyszarpnął nerwowym ruchem sztylet z pochwy i starał się zajść Larytę od tyłu. Ian wykonał dwa szybkie cięcia szablą po skosie z góry na dół. Nzal odskoczył, podbił w górę szablę Laryty i pchnął mieczem w brzuch przeciwnika, popierając cios ciężarem całego ciała. Ian zrobił unik w prawo, czarnoskóry stracił równowagę i runął do przodu. Szybkim ruchem lewej ręki Laryta zagłębił nóż w jego piersiach i pchnął go jeszcze mocniej w stronę kupca. Myhtias nie zdołał odskoczyć. Miecz Nzala przebił jego korpus na wylot, przechodząc przez żołądek i lewe płuco. Kupiec i jego strażnik runęli złączeni na ziemię. Ian spojrzał na walczących nieopodal górali. Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Jedynie Yorg i Oud zwany Gryzorem trzymali się jeszcze na nogach, odpierając atak czterech Nzali. Czarnoskóry stojący przy Oudzie, zgiął się nagle wpół i z dzikim wrzaskiem padł na ziemię, odsłaniając Gryzora. Oud spojrzał na Iana i cisnął w jego stronę nożem. Laryta nawet gdyby bardzo chciał, nie zdążyłby uniknąć ostrza, jednak przeleciało ono ledwie trzy cale obok jego głowy. Utkwiło w oczodole Nzala, o którym myślał, że go ogłuszył. Gryzor nigdy potem nie przyznał się, że był to najszczęśliwszy rzut w jego życiu. Niemal w tej samej chwili Oud otrzymał cios w plecy i osunął się na kolana. Ian podbiegł z tyłu do walczących i ciął szablą na odlew w kark pierwszego przeciwnika. Głowa Nzala odłączyła się od tułowia, obficie chlapiąc krwią wprost na twarze walczących. Pierwszy ze stojących jeszcze na nogach przeciwników, otrzymał w tej samej chwili śmiertelny cios zadany toporem Yorga, który rozdarł jego lewy obojczyk, bark i żebra. Drugi Nzal, krzycząc rzucił się do panicznej ucieczki. Yorg mruknął pod nosem "Giń psie" i miotnął weń trzymanym oburącz toporem. Krzyk Nzala urwał się nagle i w uliczce na chwilę zapanowała cisza. Ian podszedł do Ouda i dotknął dłonią jego szyi. Wyczuł słaby puls. Prawa strona pleców Gryzora była zalana krwią, kręgosłup wyglądał jednak na nienaruszony. Laryta wstał i podszedł do zwłok kupca. Jednym cięciem szabli odciął mu głowę, a następnie zawinął ją w szarą pelerynę. Pochylił się jeszcze nad bezgłowym trupem i odciął przytwierdzoną rzemieniem do pasa sakiewkę. Z tyłu dobiegł go głos Yorga: - Holk i Sudo nie żyją, Marak oberwał w brzuch, co z Gryzorem? - Żyje, ale kiepsko z nim. - odparł Laryta - Musimy stąd znikać i to jak najszybciej, narobiliśmy za dużo hałasu za chwilę będzie tu pełno straży. Chodź za mną, znam miasto jak własną kieszeń - mówiąc to Ian zarzucił sobie Gryzora na plecy. Yorg postąpił tak samo z większym od siebie Marakiem, niewiele robiąc sobie z jego ciężaru. Idąc za Larytą, pochylił się nad zwłokami Nzala i wyszarpnął z nich swój topór. Mimo, że całe zajście trwało nie dłużej niż dwie minuty, gdy opuszczali ulicę Kamienną, usłyszeli przenikliwy gwizd, wydawany przez świstawki straży miejskich. Choć obydwaj byli znacznie obciążeni przyśpieszyli kroku. Minęli pospiesznie trzy czy cztery przecznice, potem Ian wszedł do jednej z bram, a Yorg podążył za nim. W środku położyli rannych na ziemię. Ulicą przebiegł sześcioosobowy oddział straży. - Nie tak miało być - powiedział góral. - Ano nie tak. - potwierdził sapiąc Laryta. Wyciągnął dwie sakiewki i wręczył je Yorgowi mówiąc - Tutaj masz dwie i pół sztuki złota, tak jak się umawialiśmy, a tutaj premię, miał to przy sobie ten kupiec. Nie wiem co jest w środku, ale jeśli uważasz, że to za mało, to mów teraz. Yorg Skalmed rozwiązał sakiewkę i zajrzał do środka. - Wystarczy - rzekł - Nóż, mam do ciebie prośbę, sam nie dam rady wynieść stąd obydwóch... - Ten człowiek uratował mi życie - powiedział Ian wskazując na Ouda - o nic się nie martw, zajmę się nim. Teraz się rozdzielimy, ty pójdziesz tą bramą, przyjdziesz przez podwórze i skręcisz w lewo. Przy odrobinie szczęścia dojdziesz na podgrodzie za dwa kwadranse. Powodzenia. - Do zobaczenie Nóż, mam nadzieję, że po tej samej stronie ulicy - rzekł góral, podnosząc swego kompana. - Yorg...- zaczął Ian - Powiedz mi, czy Gryzor coś znaczy? Toftsor uśmiechnął się i powiedział: - Sam go o to kiedyś zapytaj - potem odwrócił się i odszedł. Niespełna pół godziny później, Ian wchodził tylnymi drzwiami do "Byczych Rogów". Nieprzytomnego Ouda zostawił w swoim pokoju i polecił Baryłce zajmować się nim, aż do swojego powrotu. Spakował niezbędne w podróży rzeczy oraz głowę Myhtiasa. Jeszcze przed zamknięciem bram miejskich znalazł się na trakcie. Pomimo zmęczenia i nieustępującego bólu głowy zamierzał jechać całą noc i następny dzień. ***** Pod wieczór trzeciego dnia pobytu w "Trzech Dębach", baron Taley Ikhaba Tamid otrzymał bardzo niepokojące wieści z Mitrofy. Wynikało z nich, że napad trójki łotrów, nie był przypadkowy, a Łapa nie przywiezie transportu świec. Sześciu spośród siedmiu Setytów, którzy wraz z nim ograbili świątynię, zniknęło w tajemniczych okolicznościach, już nazajutrz po napadzie. Siódmy przyjechał wprost do Tamida. Baron postanowił nie czekać już dłużej i następnego ranka wyruszyć w stronę Nzality. Jednak tego wieczoru, Tamida odwiedziła jeszcze jedna osoba. Jadł on właśnie kolację, składającą się z pieczonego kurczaka, pieczywa i nie najlepszej jakości wina, gdy drzwi zajazdu otwarły się i do środka wszedł człowiek znany mu jako Nóż. Rozejrzał się po karczmie, a gdy dostrzegł jedzącego Tamida, podszedł i usiadł przy jego stole. Dwóch siedzących przy drzwiach Nzali poderwało się natychmiast, lecz baron uspokoił ich gestem dłoni i wycierając tłuste palce w ścierkę rzekł: - Jak się masz Nóż, jak tam głowa? - Dziękuję, dobrze - odparł Laryta kładąc na stole skórzany worek - przyszedłem po swoje pieniądze panie Tamid. - Posłuchaj mnie uważnie - powiedział Nzal ściszając głos - swoje pieniądze już dostałeś, na więcej nie licz. Teraz zostawisz to zawiniątko na stole i wyjdziesz stąd spokojnie, w przeciwnym razie pokażę wszystkim zawartość twego bagażu, lub po prostu każę cię zabić któremuś z moich ludzi. Zrozumiałeś - Laryta kiwnął głową - to wynoś się stąd psie. Twarz Noża zmieniła barwę, usta zacisnęły się mocniej, jednak on sam zachował spokój i wyszedł bez słowa. Tamid dopił wino, wziął skórzany worek, który leżał na stole i poszedł do swojego pokoju. Nie mógł się oprzeć pokusie, aby chociaż rzucić okiem na krwawe trofeum. Ogarnęło go przerażające podniecenie, którego nie zrozumie człowiek o zdrowych zmysłach. Jednak zawartość worka bardzo go rozczarowała. Zamiast obciętej głowy, znalazł w nim obwiązaną chustą bryłę gliny. Zszedł z powrotem na dół i zwrócił się do jednego ze swoich ludzi, który siedział przy drzwiach wyjściowych: - Gato, weź dwóch ludzi i sprowadź mi tego laryckiego psa z powrotem, nie mógł daleko odjechać. Wolałbym go żywego, ale jak się nie da, to trudno. Będę czekał z resztą ludzi przy ognisku, spiesz się. ***** Ian wiedział, że Tamid wyśle za nim swoich ludzi, zastanawiał się tylko ilu. Pod zajazdem widział kilkuosobową grupkę Nzali, w środku przy wejściu jeszcze dwóch. "Jeśli przyjedzie ich zbyt wielu - myślał - to zawrócę i porozmawiam z Tamidem raz jeszcze, w cztery oczy". Odjechał nieco ponad milę od karczmy. Konia ukrył jakieś dwadzieścia metrów w głębi lasu, przywiązał linę po drugiej stronie drogi i owinął wokół najbliższego drzewa. Czekał wciśnięty pomiędzy niewielki dąb, a krzak bzu, trzymając w dłoniach koniec liny. Gdy usłyszał tętent kopyt wychylił lekko głowę i spojrzał w stronę karczmy. W odległości około stu metrów od siebie, zobaczył szybko zbliżających się trzech jeźdźców. Przez głowę przemknęła mu myśl, że Tamid zdecydowanie za nisko go ceni. Gdy pierwszy koń zbliżył się na odległość dwóch metrów od liny, szarpnął ją mocno i przytrzymał. Pierwszy jeździec runął na ziemię wraz z koniem. Drugi przeleciał nad głową swojego wierzchowca i wylądował twardo na trakcie. Trzeci zdołał się utrzymać w siodle, pomimo, że jego klacz stanęła dęba. Ian wyjął krótki, prosty nóż z cholewy buta i rzucił nim wprost w lewą pierś, pozostałego na koniu przeciwnika. Nzal złapał oburącz za sterczącą mu spomiędzy żeber klingę i z cichym jękiem osunął się na ziemię. Dwaj pozostali nawet nie zauważyli jego śmierci. Laryta podbiegając od tyłu do drugiego podnoszącego się Nzala, wyjął zza pasa drugi nóż. Lewą ręką złapał go za podbródek unosząc mu lekko głowę i jednym ruchem podciął gardło. Trzeci napastnik ledwie zdążył się wygramolić spod wierzchowca, stanął twarzą w twarz z Ianem. Laryta pozwolił mu wyjąć broń, a sam przełożył nóż do lewej ręki i sięgnął po szablę. Gdy skrzyżował ją z mieczem przeciwnika, nie zdołał on chwycić dłoni uzbrojonej w nóż. Umarł cicho, bez krzyku. Ian zaciągnął wszystkie zwłoki głębiej w las, przywiązał obok nich do drzew trzy wierzchowce. Zwinął linę i przytroczył ją do swego siodła. Kwadrans później znów był przy zajeździe "Trzy Dęby". ***** Max van Hover obejrzał dokładnie karczmę w środku i na zewnątrz, obserwował trochę Tamida i jego ludzi. Wysłuchał też relacji karczmarza na temat krwawego zajścia w jego zajeździe. Tak minęło mu przedpołudnie, potem położył się spać. Wieczorem zamierzał podmienić kamienie, a w nocy chciał oddalić się jak najbardziej od tego miejsca. Podczas kolacji usiadł tak aby dobrze widzieć Tamida, widział jak rozmawia on z jakimś Larytą, który wręczył mu zawiniątko. Być może Nzal na to właśnie czekał w tym zajeździe, trzeba było się spieszyć. Mimo, że Sroka lubił dobrze zjeść i wypić, tego wieczora jego posiłek był bardzo skromny. Pomógł mu w tym zresztą karczmarz, który w przeciwieństwie do niego, tak bardzo lubił tłuste potrawy, że nawet do bulionu dodawał dwie łyżki gęsiego smalcu. Max poczekał aż Tamid podobnie jak poprzedniego wieczora, udał się w stronę ogniska, przy którym siedziała jego eskorta. Postanowił działać szybko. Obawiał się, że Nzal lada chwila może wrócić. Pokój Sroki znajdował się po tej samej stronie korytarza, co izba, w której zamierzał złożyć wizytę. Wejście drzwiami odpadało, ze względu na strażnika, który pilnował ich cały czas. Ognisko, przy którym siedzieli Nzalowie, znajdowało się po drugiej stronie zajazdu. Budynek był parterowy, Sroka postanowił, że przejdzie dachem i włamie się przez okno. Spakował wszystkie swoje rzeczy do niewielkiego plecaka, który zarzucił na plecy. Otworzył okno i zarzucił linę z kotwiczką na dach. Nie był lekki, lecz umiejętność wspinaczki była w jego profesji nieodzowna. Z pomocą liny, wspinał się już na ściany wież magów, które były gładkie jak powierzchnia lustra. Wejście na ten dach, nie sprawiło mu żadnych kłopotów. Zwinął linę i zwinnie jak jaszczurka przeczołgał się nad okno Tamida. Zahaczył kotwiczkę i opuścił się powoli po linie. Gdy był na wysokości okna, wyjął nóż i podważył nim futrynę. Wślizgnął się do pomieszczenia i zwinął sznur. Odczekał chwilę nasłuchując, czy strażnik niczego nie usłyszał. Potem przeszukał szybko łóżko i leżący na nim ozdobny kubrak Tamida. Następnie przyszła kolej na stojącą pod stołem niewielką skrzynię. Otwarcie zamka było czystą formalnością. W środku oprócz kilku nieistotnych dla niego przedmiotów, znajdowała się przytwierdzona do dna skrzyni, mała szkatułka. Max obejrzał jej zamek na tyle dokładnie, na ile pozwalały okoliczności. Widywał podobne szkatułki już nie raz, był niemal pewien, że w wypadku niewłaściwego użycia wytrycha, z zamka wysunie się długi, ostry kolec nasączony trucizną. Tym razem otwarcie zajęło mu nieco więcej czasu, nie na darmo jednak nazywany był królem złodziei. W środku znajdował się legendarny rubin nazywany "Sercem Węża", kamień, który on Max van Hover, kradł właśnie po raz drugi. Wyjął z przywiązanej do pasa sakiewki falsyfikat. Pamiętał przestrogi Hloenda, pustą sakiewkę nałożył na oryginał i dopiero wtedy wziął go w rękę. Zatarcie śladów swojej obecności, zajęło mu kilka minut, potem zarzucił linę na dach i wyszedł zamykając za sobą okno. Okręcając się wokół liny zjechał na dół. Gdy starał się strącić kotwiczkę z dachu, usłyszał za plecami szelest i trzaśnięcie łamanej gałązki. Odwrócił się. W odległości około pięciu metrów, stał uśmiechnięty Nzal z wymierzoną wprost w niego kuszą. Sroka wstrzymał oddech. Nagle w ciemności za plecami kusznika, pojawiła się biała dłoń uzbrojona w nóż. Druga ręka chwyciła go za usta. Ostrze przemknęło po jego szyi zostawiając po sobie krwawy ślad. Nzal wytrzeszczył oczy i w ciszy zniknął w krzakach głogu. Max zastanawiał się przez chwilę czy nie były to przypadkiem halucynacje. Strącił w końcu linę na ziemię i zwijając ją ruszył w miejsce, w którym przed chwilą stał Nzal. Gdy podszedł bliżej zobaczył skuloną, wtopioną w cień drzewa postać. - Nie wiem kim jesteś, ale dzięki za uratowanie mojego życia. - rzekł szeptem złodziej - Chodźmy stąd przyjacielu, tu jest dość niebezpiecznie. - Nigdzie mi się nie śpieszy - odparł jego wybawca - mam tu jeszcze coś do zrobienia. Wzrok Sroki zaczął się już przyzwyczajać do panujących w zaroślach ciemności. W stojącej przed sobą postaci rozpoznał Larytę, którego widział pół godziny wcześniej z Tamidem. - Z tego co zrobiłeś, wnioskuję, że nie jesteś przyjacielem Tamida. - powiedział Max - Udało ci się zabić jednego z jego strażników, lecz ciągle zostaje jeszcze ośmiu zbrojnych. Poza tym któryś z nich mógł widzieć jak wychodzę przez okno i zawiadomić resztę. Mówię ci, uciekajmy póki jeszcze możemy. - Uspokój się - szepnął Laryta - jeśli chcesz iść proszę bardzo, wiedz jednak, że zarówno twoje obawy, jak i informacje są nieaktualne. Ten, który poszedł zawiadomić Tamida o twoich akrobacjach, leży z przebitym sercem, jakieś dwadzieścia metrów dalej. Tamidowi zaś zostało jeszcze tylko czterech, a nie ośmiu ludzi. - Kim ty jesteś? - spytał łamiącym się głosem Sroka po chwili milczenia. - Nie twoja sprawa Karhanie. - Czy... czy przysłał cię Hloend? Laryta pokręcił przecząco głową. - Dlaczego więc polujesz na ludzi Tamida? - Max nie ustępował. - Powiedzmy, że jest mi winien pieniądze i choćbym miał wypruć mu je z gardła, dostanę je. - On nie ma za dużo pieniędzy - rzekł złodziej i dodał widząc zdziwienie na twarzy Laryty - właśnie zrobiłem przegląd jego majątku. - No to go zabiję - rzekł wzdychając Ian. - Będziesz narażał niepotrzebnie życie, a pieniędzy ci to i tak nie zwróci. - Może i nie zwróci mi to pieniędzy, ale znacznie lepiej się poczuję - odparł Laryta. - Ten człowiek i tak jest już trupem - stwierdził Max - ale powiedzmy, że wykupię jego dług. Co ty na to? - Co? - spytał zaskoczony Laryta. - Uratowałeś mi życie - powiedział Sroka kładąc mu rękę na ramieniu - wiem, że nie można tego wyrazić w pieniądzach, ale przynajmniej tyle mogę zrobić. Wykupię jego dług. - Piętnaście sztuk złota - rzekł Laryta strącając jego rękę. Sroka kiwnął w milczeniu głową. Była to dokładnie połowa kwoty, która czekała na niego w świątyni Trive. Potem spokojnie jak gdyby nic się nie wydarzyło, poszedł do stajni po swojego wierzchowca. Na trakcie spotkał się z Ianem, po drodze zabrali jeszcze trzy konie. ***** Dwa dni później przed południem, Ian wszedł do karczmy "Bycze Rogi", bogatszy o piętnaście sztuk złota. Gustaw jak zwykle o tej porze spał oparty o ścianę, a Weronka leniwie obsługiwała pierwszych klientów. Baryłka siedział za szynkwasem. Na widok wchodzącego przyjaciela uśmiechnął się, wyciągnął z pod lady antałek wina, wstał i ruszył z nim w stronę alkowy. - Wszystko w porządku? - spytał siadając. - Można tak powiedzieć. - odparł Ian wyjmując spod koszuli zawieszoną na rzemieniu sakiewkę - W stajni stoją dwie kare klacze i siwy wałach, sprzedaj je jeśli możesz. - Nie ma problemu, skąd je wytrzasnąłeś? - Powiedzmy, że ten Nzal dał mi je w ramach premii - Laryta uśmiechnął się - a co słychać w mieście? - Nieźle narozrabialiście na Kamiennej. - stwierdził karczmarz - Straże znalazły dziesięć trupów w tym jednego bez głowy i ledwie żywego Nzala z flakami na wierzchu. Ten Nzal przed śmiercią wyznał strażą, że napadło na nich kilku górali. Z tego co wiem, to Yorg już opuścił Mitrofę, tak na wszelki wypadek. Ulicę, na której doszło do rzezi, ludzie nazywają teraz Jatki. - A co z tym Oudem? - spytał Ian. - Wczoraj odzyskał przytomność, teraz śpi. Będzie dobrze. - Powiedz mi Baryłka, wiesz co to znaczy Gryzor? - To takie określenie używane przez górali na kogoś, kto ma szczęście i przynosi je innym, lecz sam zawsze kończy pechowo. - rzekł karczmarz - Ten twój Oud ma więcej blizn, niż wszyscy klienci ślepego golibrody razem wzięci. - Wiesz Baryłka, pierwszy raz zdarzyło mi się, że ktoś narażając własne życie, uratował moje - wyznał Ian - w dodatku ktoś zupełnie obcy. Jestem mu chyba coś winien. - No cóż, kto nożem wojuje, od noża nie zginie. Jak zamierzasz się mu odwdzięczyć? - Nie wiem. Na początek go obudzę i zalejemy się w trupa, a potem się zobaczy. Jak chcesz się przyłączyć do pijaństwa, to jesteś zaproszony. - Mam trochę zajęć ale wpadnę za jakieś dwie godzinki z małą beczułką. Niegrzecznie byłoby odmówić. ***** Miesiąc po wydarzeniach, które miały miejsce w zajeździe "Trzy Dęby", baron Tamid po raz kolejny był świadkiem egzekucji wykonywanej w podziemiach świątyni Seta w Kekegevido. Nie była to lekka śmierć, skazaniec był żywcem zjadany przez świętego węża. Dwunastometrowy gad, bez problemu pochłaniał człowieka w całości. Dawniej Tamid lubił oglądać ten krwawy spektakl, tym razem było inaczej, był śmiertelnie wystraszony. To on był osobą, która z bardzo bliska spojrzała w oczy bestii. KONIEC
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL
|