Srebrna Pieczęć

SPIS RZECZY

Niusy
Słowo wstępu
Artykuły

Srebrna Pieczęć
   Świat
   Opowiadania
   Przygody
   Rasy
   Mapy
   Księstwa
   Organizacje i stowarzyszenia
   Bogowie
   Zioła
   Przedmioty magiczne
   Bestiariusz
   Nasze postacie
   Mechanika
   Profesje
   Umiejętności profesjonalne
   Uzbrojenie
   Czary
   Opis parametrów
   Zasady
   Tworzenie postaci
   Rozwój postaci
   Rzuty krytyczne

Galeria
Pliki
Sesje
Pajacyki
Forum    (ost.wypowiedź)
Księga gości
Linki
Autorzy
karp - teksty
Zydy - łebmaster
Justyna - ilustracje
i inni

Stronę najlepiej oglądać na monitorze przy pomocy oczu...

Wszystkie prawa zastrzeżone

Powered by vi
Powered by APACHE

Build your Internet identity at UNI.CC

Odsłona pierwsza - Łatwy orzech

Marek Chrobot

 

     - Siadaj! – Cichym lecz stanowczym głosem wypowiedziane polecenie zabrzmiało jak świątynne dzwony w uszach zamyślonego Okana.

     Posłusznie spełnił rozkaz. Ci, którzy nie dość szybko reagowali stawali się pożywką ghouli na Wzgórzu. Urganov nie tolerował wielu rzeczy – niesubordynacja i opieszałość znajdowały się bardzo wysoko na tej liście.

     Ranicz opleciony jest gęstą siatką pajęczyny, wysnuwanej przez Lordów podziemnego świata. Dociera wszędzie, do każdej dzielnicy, nie uznaje podziałów społecznych, rasowych ani kulturowych. Stanowi niewidzialny fundament, na którym rośnie miasto. Jest bardzo lepka – kto do niej przylgnie, nie odlepi się już za życia. Można dostrzec wyraźną gradację tych zależności – od lekkiego oplotu aż do zawinięcia w kokon różnego rodzaju powinności.

     Komnata i fotel, w którym wygodnie rozparł się Okan znajdowały się w jednym z węzłowych punktów, z których wychodziły rozkazy. Był to budynek starego warsztatu tkackiego, którego właściciel poszedł z torbami. Aktualnie zasiedlało go kilka rodzin członków gildii. W piwnicach, gdzie niegdyś były magazyny, dziś decydowano o losach setek ludzi. Pokój był skromnie wyposażony. W środku stało duże biurko, zastawione stertami pergaminów. Za nim o ścianę opierał się fotel nakryty wypłowiałą i pocerowaną czerwoną materią. Przy drzwiach bliźniaczy fotel i mała, drewniana szafka z ułamaną nogą. Skutecznie zastępował tę nogę ociosany kawałek cegły. Na ścianie, po lewej ręce od wejścia wisiały dwie skrzyżowane halabardy i włochata, wzorzysta makrama. Niemal nagiej podłogi nie pokrywało nic prócz cienkiego, słomianego całunu. Pod okopconym sufitem, na haku, wisiał okrągły kandelabr z zapalonymi, rzucającymi wątły blask świecami.

     Na fotelu pod ścianą siedział mężczyzna. Człowiek. Wyglądał na trzydzieści pięć lat, ale ci, którzy go znali, wiedzieli, że ma ich pięćdziesiąt. Przy wzroście około 175 cm ważył nie mniej niż 90 kilogramów. Krępa, masywna, pozbawiona tłuszczu sylwetka znamionowała niepospolitą siłę. Poruszał się wolno, ale sprężyście i z gracją charakterystyczną dla elfów i tancerzy. Twarz o dziwo nie nosiła śladów długiego już, jak na człowieka, i trudnego życia. Gęste, czarne włosy bez szpakowatych pasemek były krótko i równo przystrzyżone. Niebieskie oczy schowane w kotlinie otoczonej od góry wałem krzaczastych brwi patrzyły groźnie i czujnie. Nosił ciasne, brązowe spodnie z miękko wyprawionej skóry, rozszerzające się poniżej łydek, grubą, lnianą koszulę i kaftan z łosiowej skóry. Elastyczny, ale bardzo wytrzymały. Za pasem ze srebrną klamrą tkwiła ozdobna rękojeść ciężkiego noża. Przed nim, na stole, w pochwie obciągniętej skórą jaszczura leżał prosty miecz. Urganov był wysokim rangą oficerem jednego z miejscowych garnizonów, oficjalnie... Niewielu wiedziało, że jest jednocześnie prawą ręką króla przestępczego podziemia. Zajmował się rekrutacją nowych członków i kontaktami ze związanymi z gildią patrycjuszami. Budził strach i respekt. Vis a vis Urganova siedział młody człowiek. Miał podobne, skórzane spodnie, lekką kolczugę i grubą jakę w kolorze indygo z bufiastymi, ale krótkimi rękawami, sięgającymi nieco za łokcie. Za pasem szabla i dwa noże. Nad lewym ramieniem sterczały rękojeści dwóch rzutek. Włosy, na półorczą modłę, spięte były na potylicy w kok. Twarz zryta była blizną ciągnącą się od górnej wargi przez policzek do skroni. Niewielu patrzyło na tę twarz bez lęku.

     - Znasz stawkę – było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Urganov podrapał się patykiem po skroni. Okan nie znał stawki, ale nie śmiał przerwać.

     - Celem jest kupiec Siemaszko. Wszelkie dane dotyczące jego osoby znajdziesz w tym zwoju.

     Pożółkły pergamin przeszedł z ręki do ręki nad zagraconym stołem – Nie masz zbyt wiele czasu. Wybory do rady cechu odbędą się za pięć dni. Mój klient chce, żeby w dniu wyborów klepsydra Siemaszki wisiała na drzwiach budynku cechu. To jest zaliczka – w połowie wypełniona sakiewka jak pług śnieżny rozgarnęła papiery i przesunęła się wprost do rąk Okana.

     - Wszystko jasne ?

     - Tak, panie.

     - No to do dzieła ! Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, twoim kontaktem w dzielnicy będzie Imar, ochroniarz z ,,Dumnego Pawia’’.

     Urganov momentalnie stracił zainteresowanie przybyszem, zatonął w stercie pergaminów.

     Okan powoli, tyłem, opuścił celę i ruszył w kierunku wyjścia. Za drzwiami zderzył się z młodą ludzką kobietą, niosącą opleciony wikliną, gliniany gąsiorek, wypełniony po brzegi winem. Na mgnienie oka uchwycił jej spojrzenie. Nie wyglądała na szczęśliwą.

 

 

                                             * * *

 

     Okan Arif urodził się trzydzieści dwa lata temu w Brzegach, W ubogiej rodzinie mieszczańskiej. W domu nie przelewało się. Ojciec pracował tylko kilka miesięcy w roku. W sezonie, kiedy przez port przewijały się flotylle statków handlowych, kupcy zatrudniali wielu tragarzy. Płacili tak, że z trudem, ale można było przeżyć. Kłopoty zaczynały się w listopadzie, kiedy obroty zmniejszały się radykalnie. Hordy zdemobilizowanych tragarzy wałęsały się po ulicach, wszczynały burdy, okradały kramy i kantory. Ojciec Okana zginął w anonimowej bójce, pchnięty nożem w jednym z zaułków, gdy ten miał osiem lat. Okan i dwaj młodsi bracia wychowywali się u babki, matka była za bardzo zaabsorbowana pracą. Babka ukrywała profesję matki.

     Prawdziwym domem całej trójki była ulica. To najlepszy uniwersytet, jaki mogli skończyć, szkoła życia i przetrwania. Tego, czego nauczyli się w śmierdzących i ciasnych uliczkach, pełnych łotrów, kanalii i oprychów nie ma w swoim programie żadna uczelnia ani szkółka świątynna Orcusa. Ulice Brzegów dobrze i na każdej płaszczyźnie charakteryzuje jedno dosadne słowo – szambo. Biedne dzielnice nie są skanalizowane, umysły mieszkańców przypominają rynsztoki. Pełno tu złodziei, zboczeńców i pijaków. Bandytyzm, pospolite chamstwo, głupota i nietolerancja to chleb powszedni. Władze doskonale zdają sobie z tego sprawę. Żaden z burmistrzów nie rozwiązał tego problemu. Próby od czasu do czasu są. Natomiast nie ma środków ani sił. Ktoś kiedyś zażartował na zebraniu Rady Miejskiej, że jedynym rozwiązaniem jest otoczenie tych dzielnic kordonem wojska, spalenie przez magów wszystkiego do piwnic, odkażenie i egzorcyzmy. Najzabawniejszą konsekwencją tego żartu była zupełna cisza, jaka zapanowała po wypowiedzi kawalarza i ciche westchnienie jednego z kupieckich magnatów chwilę później. Z niewiadomych względów tej nowatorskiej propozycji nie ujęto w porządku obrad.

     Nie wszyscy grzęzną po uszy w tym bagnie. Są jednostki, które z trudem wypączkowały z tej macicy rozpaczy i prowadzą inne życie. Dla większości jedynym rozwiązaniem jest wojsko. Zajęcie wprawdzie bardzo ryzykowne, ale z dachem nad głową i z żarciem. Podłym, ale lepszym niż ma sporo mieszkańców portu i okolic. Okan wybrał jednak inną drogę. Awanturnicza żyłka i nieprzebrane pokłady ciekawości pchnęły go do Ranicza w wieku trzynastu lat. Został terminatorem u kupca handlującego drewnem. Kupiec, jak się wkrótce okazało, był mocno związany z miejscową gildią zabójców. Pojawiła się możliwość szkolenia w tej profesji. Zdecydował się bez chwili wahania. Praca w dużym magazynie drzewnym i w tartaku nie była w pełni satysfakcjonująca i śmierdziała codzienną rutyną. Trening kondycyjny, walka wręcz, wspinaczka i cała paleta niezbędnych wiadomości teoretycznych nie pozwalała się nudzić. Okan uczył się chętnie i szybko. Nauczyciele byli zdumieni tempem postępów i unikalną predyspozycją do walki bronią białą. Zauważono też, że ma niezbędne kwalifikacje psychiczne, co odróżnia zawodowych morderców od zwyczajnych oprychów, czających się nocami na pijanych mieszczan. Przede wszystkim spokój, opanowanie i umiejętność trzeźwej oceny sytuacji, nawet w opresji, to to, co często nazywa się ,,zimną krwią”. Później pojawiło się pierwsze zlecenie – banalne zabójstwo reketera, który nękał jedną z karczm, będących pod opieką gildii. Dalej kolejne, coraz częstsze i coraz trudniejsze zadania. Cały czas szkolił się u najlepszych nauczycieli i wreszcie, na prośbę protektora, człowieka o imieniu Roken został skierowany do tajnej placówki na Osmundzie. Preparowano tam najbardziej wykwalifikowanych zabójców, znających się na truciznach, dyplomacji, nawigacji, leczeniu i pobieżnie na magii. Przez kilka lat po ukończeniu Akademii Assassinów działał w Brzegach, Luszowie i Nieradzu.Opowieść zaczyna się w momencie, kiedy Okan powrócił do Ranicza z Nieradza. Od tygodnia mieszka w karczmie „Dobry humor” w dzielnicy Portowej.

 

                                                                       * * *

 

     Po opuszczeniu budynku gildii, schował pergamin do skórzanej torby zapinanej solidną, mosiężną klamrą. Ominął kudłatą kreaturę zalegającą na piachu, którym był wysypany podjazd dla furmanek. Stwór był kundlem, suką, zwaną przez wszystkich Gazelą. Gazela była stara jak pierwsi bogowie i gruba jak beczki na wodę, używane przez straż ogniową w Złotej Dzielnicy. Okan przez chwilę zastanowił się, czy gdyby podkopać ją szpadlem, dotarłoby się do korzeni, które Gazela na pewno zapuściła. Ile razy tędy szedł, zawsze leżała w tym samym miejscu i w tej samej pozycji. Niezmienny od lat element folkloru tej uliczki, wyliniały strażnik wrót gildii o pustym i zamglonym spojrzeniu.

     Dotarł do głównej arterii, ciągnącej się na północny – zachód, w kierunku Placu Karczemnego. Ulica była bardzo zatłoczona. Kupieckie wozy, tłum ludzi, jacyś cyrkowcy, magicy z bożej łaski, dziwacy, odmieńcy, pożal się boże, pijani prorocy, zachrypnięci kapłani Piana i mnóstwo rozłożonych straganów z wybebeszoną zawartością, jak język chorej krowy. Okan ogarnął tylko wzrokiem gwarny, barwny i krzykliwy tłum, który przelewał się po ulicy i skręcił w zaułek, który wyrósł po lewej stronie. Postanowił nadłożyć drogi, żeby szybciej dostać się do karczmy. Trotuary handlowe, wiedział z doświadczenia, mają małą przepustowość.

     Szedł szybko, ale ostrożnie. Z uwagą obserwował okna mijanych budynków. W tej dzielnicy nietrudno oberwać doniczką, nieczystości też wylewane są prosto na ulicę.

      Tu, w środku portowej wyraźnie widoczna była nędza jego mieszkańców. Budynki bardziej przypominały kurne chaty i obory. Zniszczone, ukruszone ściany, dziurawe dachy. Wielu ludzi mieszkało w byle jak skleconych drewnianych barakach, stertach gruzu. W oknach widoczne były puste twarze zrozpaczonych ludzi. Po podwórkach biegały watahy rozwrzeszczanych, brudnych i obdartych szczeniaków. Biedzie zawsze towarzyszy duża płodność. Ludzie chyba w ten sposób zabezpieczają się przed dużą śmiertelnością dzieci. Tu i ówdzie Okan dostrzegał złe spojrzenia mężczyzn, którzy tylko ze względu na dobre uzbrojenie obcego zostawiali go w spokoju, zgrzytając bezsilnie zębami. Jedynie samobójcy zapuszczają się w ten labirynt uliczek bez broni. Dzielnica Portowa groźna jest szczególnie nocą. Przekrwione oczy w bramach, błysk światła księżycowego na zardzewiałych nożach, przemykające jak wilki cienie, spazmatyczne wrzaski mordowanych... Ręka sprawiedliwości była za krótka, nie docierała tak głęboko. Patrole wolały chodzić po bezpieczniejszych dzielnicach, gdzie mieli szanse na łapówki.

     Skręcił w następną uliczkę. Niedaleko z przodu, wciśnięty między dwa drewniane baraki stał murowany budynek karczmy. Drewniany ganek upstrzony był miejscowym elementem. Kilku mężczyzn i lokalne nimfy. Słychać było szczęk kufli i nieprzyjemny, niski skrzek pijanych kobiet.

     Nagle, głośno trzaskając drzwiami, z niskiego bungalowu po prawej wyszedł ork. Wyszedł prosto na Okana patrząc  w jego zmrużone oczy. W lewej dłoni trzymał grubą, drewnianą pałkę ponabijaną gwoździami tak, że ostre końce wystawały wokół szczytu na odcinku piętnastu centymetrów. To bardzo groźna broń. Okan widział kiedyś krasnoluda, który w bójce oberwał tym w twarz. Nieodparcie kojarzyła mu się ona ze zgniecionym durszlakiem do cedzenia ryżu. Doskonale wiedział, że nie jest sam. Nigdy nie chodzili sami. Odważni byli tylko w grupie i na swoim terenie. Spodziewał się, że ta czwórka z ganku podniesie się albo, że ktoś zajdzie go od tyłu. Lecz goście karczmy o wdzięcznej nazwie „Mordownia” tylko ciekawie unieśli głowy, umilkły kobiety. Zapadła głucha cisza skażona tylko cichym zgrzytem piasku pod okutymi butami orka. Teraz Okan usłyszał kroki z tyłu. Jeszcze dwóch, uzbrojeni identycznie, nawet tak samo ubrani. Rodzinny interes – pomyślał. Z okien wyrosły głowy. Zatrzymał się.

     - To – ork zatoczył ręką obszerny łuk – jest moja ulica. Jeśli chcesz przejść, musisz zapłacić.

     - A gdy wrócę ?

     - Wtedy zapłacisz podwójnie, bo będziesz szedł drugi raz.

     - A jeśli nie zechcę ?

     - Sami se weźmiemy.

     - No to SE weźcie albo zabierzcie parszywe gęby z drogi ! – warknął.

     Z dzikim wrzaskiem ork skoczył wznosząc pałkę do ciosu przez prawe ramię. Mierzył w twarz. Prowokacja udała się. Nie uderzą wszyscy razem. Rozdzielił ich. Okan ruszył naprzeciw. Gdy pałka pewnie zmierzała w stronę szyi, wysunął prawą nogę do przodu, głęboko przysiadł i ciął z całej siły. Krew siknęła z odrąbanej nad kolanem nogi. Ryk bólu i rosnąca kałuża krwi. Obrócił się na pięcie. Tych dwóch leciało na łeb na szyję, chaotycznie machając pałkami. Ściął do lewego, by mieć przed sobą tylko jednego. Sparował uderzenie w ramię, uchylił się przed nożem i wbił szablę w brzuch przeciwnika. Drugi już wychylał się zza niego szykując się do ciosu. Okan błyskawicznie kopnął pchniętego szablą, ten padając podciął następnego. Trzy szybkie kroki, błysk noży. Ork obwisł na dwóch wbitych pod żebra nożach, wypuszczając ze świstem powietrze. Wszystko trwało może z dziesięć sekund. Po ulicy niósł się ciągle histeryczny skowyt pierwszego orka z odciętą nogą. Wyciągnął szablę i noże, otarł z krwi, schował, wyprostował się i rozejrzał. Ci z ganku stali teraz patrząc ze zgrozą na trzy skurczone ciała i rosnące kałuże krwi. Rzucony gdzieś z góry pomidor rozbił mu się na ramieniu. Przyspieszył kroku.

     - Morderca ! Bandzior ! Łapać go ! Straż ! Straż ! – stara orczyca rozwrzeszczała się z drugiego piętra kamienicy. Skręcając w następną uliczkę usłyszał krzyki innych ludzi wiszących w oknach. Przebiegł przez obwieszone mokrymi szmatami podwórko, śmignął przez płot, klatkę od tyłu i wyszedł na dużą ulicę. Zwolnił, wmieszał się w tłum. Nie chciał spotkania ze strażą, nie uniknąłby aresztowania i katowskiego pniaka.

     Zasadniczo Okan nigdy nie mieszał się do bójek, nie zabijał, gdy mu za to nie zapłacono. Wiedział, że poradziłby sobie z oprychami bez użycia broni, ale chciał zabić. Czuł, że uszło z niego powietrze i całe napięcie, które towarzyszyło mu od ostatniej roboty w Nieradzu, gdzie dwukrotnie cudem uniknął rozczapierzonych szponów kostuchy.

 

                                                                  * * *

 

     Karczma „Dobry Humor” leży na styku Dzielnicy Portowej i Placu Handlowego. Piętrowy budynek zbudowany na kamiennej podmurówce był miejscem, w którym spotykali się średniozamożni kupcy i rzemieślnicy. Przychodzili też z żonami i dziećmi, bo porządku pilnowało dwóch ochroniarzy – nawróconych gladiatorów, którzy zapewniali tam wzorowy porządek. Dodatkowo karczma, przez to, że stoi przy jednej z głównych ulic, często jest odwiedzana przez patrole gwardzistów. Jest to miejsce spokojne i bezpieczne. Dlatego Okan wybrał je na mieszkanie. Ten komfort niemało jednak kosztuje, ceny były wysokie. Ale Okan mógł sobie na to pozwolić, miał przy sobie i u kilku wierzycieli około tysiąca sztuk srebra.

     Wszedł do środka. Jak zwykle o tej porze, wszystkie stoły były zajęte. Oddał ochroniarzowi szablę. Spoczęła na najniższej półce obok jego ciężkiego łuku refleksyjnego. W karczmach, w których zazwyczaj bywał, nikt nie żądał broni. Towarzystwo było też krańcowo odmienne od tego tu. Podszedł do kontuaru.

     - Karczmarzu, piwo, placki z agawy i gulasz z opasa.

     - Proszę – gliniany kufel z pienistym piwem natychmiast wyrósł na ladzie – gulasz podam w mgnieniu oka a na placki trzeba chwileczkę poczekać. Żona smaży kolejną porcję. Dziś tylu gości...

     - Poczekam. Nie pali się – Okan uciął potok słów. Dlaczego szynkarze tyle gadają ?

     Gruby jak baryłka karczmarz poczłapał do kuchni na śmiesznych, krzywych nóżkach. Po chwili wrócił z misą parującego gulaszu. W brązowym sosie pływały duże kostki mięsa.

     - Pan Arif, jeśli pamięć mnie nie myli ?

     - Nie myli.

     - Był tu taki mały rudzielec, pytał o pana.

     - Kiedy ?

     - A godzinę nazad. Powiedział, że jeszcze przyjdzie wieczorem.

     Równie obfita, jak szynkarz córka podeszła z talerzem złocistych i pachnących placków.

     - Dzięki. Gdy przyjdzie, powiedz, że jestem u siebie.

     Grubas zajął się nowymi klientami, którzy właśnie tłumnie weszli do gospody.

     Okan szybko i bez ceregieli zjadł posiłek i udał się do swojego pokoju na piętrze. Czuł, że karczmarz odprowadza go ciekawym wzrokiem. Wiedział, co go zastanawia. Wynajmuje pokój dwuosobowy, płaci za dwa łóżka a mieszka sam. Kobiet nigdy nie sprowadza, uzbrojony jak najemnik przed bitwą, bez żadnych widocznych źródeł utrzymania. A wiadomo, że najemnicy groszem nie śmierdzą. Pieniądze, którymi  płacił Okan nie miały jednak pochodzenia, a że płacił hojnie nie było ważne kim i skąd jest.

     Idąc korytarzem do ostatniego pokoju w szeregu, po prawej stronie, odruchowo ominął skrzypiącą deskę. Otworzył usmolone sadzą drzwi i zniknął w mroku. Po chwili zirytowany, klnąc pod nosem wyszedł na korytarz, wyciągnął pochodnię umieszczoną w metalowym chwytaku na ścianie, ponownie wszedł do środka i zapalił lampę olejową. Powlókł się do stolika smętnie sterczącego pod oknem na zwichniętej nodze. Wyciągnął pergamin, który otrzymał od Urganova, aby dokładnie zapoznać się z zadaniem.

 

     „Miejsce zamieszkania obiektu – Ranicz, Dzielnica Portowa. Duży, biały budynek z czterema gipsowymi lwami na elewacji, otoczony murem, przy głównej ulicy wiodącej do targowiska na placu Handlowym.

     Na terenie posiadłości na pewno jest czterech strażników, zmiany o świcie i wieczorem. Jest i pies – owczarek lardański. Strażnicy wartują po dwóch. Skreśliłem zgrubny plan całej posesji i jej bezpośredniego otoczenia. Jako, że dom Siemaszki jest przy dużej ulicy, często chodzą tam patrole. Wokół są inne majątki. Z tyłu stolarnia, po lewej dwie prywatne, nieduże posiadłości, kasztel jakiegoś rycerzyny. Naprzeciwko głównego wejścia kamienice czynszowników. Jest i knajpa po prawej stronie. Przesiadują w niej do późnej nocy miejscowe snoby, ich strażnicy pętają się wokół karczmy. Wewnątrz, od wejścia, po lewej corral, buda dla psa, szopa, stajnia. Po prawej nieduży staw, drewutnia, chata strażników. Budynek główny w centrum. Obok niego kilkanaście jabłonek, z tyłu kibelki. Od tylnej ściany budynku do muru jest około trzech metrów.

     Siemaszko jest człowiekiem. Ma około pięćdziesięciu lat, z wyglądu nijaki, nie wiem, jak go opisać. Ma bardzo przerzedzone włosy. Wszędzie towarzyszy mu dwóch żołnierzy. Ktoś próbował go już stuknąć, jest ostrożny. Handluje wszystkim, choć specjalizuje się w ziemiopłodach. Jego ludzie sprzedają na targowisku. Dużo wychodzi w interesach, w domu wieczorami. Nie wiem więcej, za mało dostałem czasu. Co można podpatrzeć kurwa w ciągu trzech dni ? Plan budynku głównego ? Nie znam. Niech się kurwa wykonawca martwi.”

 

     Tyle informacji zawierał pergamin Urganova. Nie, nie Urganova. W głowie Okana zaczęło rodzić się powoli podejrzenie. Już wcześniej czytywał rozpoznania miejsca akcji i tylko jedna osoba z tych, które dostawały takie zlecenia wpisywała w raporcie własne, często nieprzyzwoite uwagi. Tym kimś był Wiewiór, złodziej – artysta, najlepszy jakiego Okan kiedykolwiek znał. Wiewiór dlatego, że miał ognistorude włosy. Wszędzie go było pełno, dla nikogo nie miał szacunku. Ludzie z branży tolerowali to, był powszechnie lubiany za swoje nieustające poczucie humoru. W trakcie misji nadzwyczaj poważny. Podejrzewano, że rozładowuje głupawymi żartami napięcie, które  towarzyszyło jego profesji. W kwestiach zawodowych można było na nim bezgranicznie polegać, w chwilach wolnych unikać jak ognia. Byli przyjaciółmi, kiedy Okana przestawał boleć tyłek po wyjęciu pineski. Dopełniali się, Wiewiór nie miał zielonego pojęcia o walce, Okan wiele razy musiał go wyciągać z opresji. Za to spokojnie przeszedłby po mechanizmie rozbrojonej przez niego pułapki. Z zamyślenia wyrwało go głośne pukanie do drzwi.

     - Straż !! Otwierać !! Wiemy, że tam jesteś !! Okanie Arif, mamy nakaz aresztowania wystawiony przez jurystę Krzepiszę. Jesteś podejrzany o ...

     Drzwi otworzyły się, przez szparę wysunęły się ręce, złapały za zgniłozielony kaftan stojącego przed drzwiami niskiego, rudego człowieczka i wciągnęły go błyskawicznie do środka.

     - Błazen ! – wysyczał Okan przyciskając swoją twarz do twarzy Wiewióra. Wiewiór był o co najmniej dwadzieścia centymetrów niższy. – zamknij wreszcie jadaczkę, bo ściągniesz na siebie nieszcz ... khurrrrrrrwaaaa!!!! – Okan kopnięty w kostkę zaklął z bólu i złapał się za nogę, zabawnie podskakując.

     - Nie masz poczucia humoru, przyjacielu Okanie, płatny morderco bez czci i sumienia, bezwzględny likwidatorze, kacie niewinnych ...

     - Przestań pieprzyć Wiewiór, siądź na dupie, bo cię przełożę przez kolano i na zawsze uleczę z głupoty.

     - Och ! Lecz mnie, lecz ! – zaskomlał klękając z szybkością atakującej kobry Wiewiór.

     Okan nie wytrzymał, wybuchnął śmiechem. Ten mały łotr zawsze potrafił go rozbawić.

     - Dobra, dość tych krotochwilów. Skocz na dół i powiedz karczmarzowi, żeby tu przyniósł gąsior wina i kawałek sera i chleb. Głodny jesteś ?

     - Jak wilk !

     - No, to garniec bigosu jeszcze. Leć !

     Okan wręczył mu sztukę srebra. Po chwili siedzieli przy zastawionym stole.

     - Gadaj ! Jest coś, o czym nie wspomniałeś w raporcie ? Coś, co może być ważne.

     - Chcesz mnie obrazić ? Wszystko, co było ważne jest. Ten palant Urganov myśli, że potrafię rozciągnąć czas, dał mi tylko trzy dni. Co można zrobić w trzy dni ? Żeby przygotować dokładny plan akcji, potrzebowałbym co najmniej tydzień. Siemaszko to nie stara ulicznica, trudno go dostać !

     - Od planów jestem ja. Ty miałeś zrobić rozpoznanie.

     - Ty od planów ? Przecież nawet w tyłek sam się nie potrafisz podrapać. – Wiewiór zaczął chodzić po pokoju. Nigdy nie mógł usiedzieć dłużej niż pięć minut – gdyby nie ja już dawno szczypałyby cię robaki.

     Na potwierdzenie słów Wiewióra Okan przypomniał sobie, jak pijanego konusa odciągał od grupy marynarzy, których lżył, jak porżniętego nożami zaniósł do medyka, po tym, jak naśmiewał się z uzbrojonych po zęby zbirów. I inne, które jak fale przyboju wypływały na brzeg świadomości.

     - Tym razem nic z tego. Nie uratujesz mi mężnie życia. Idę sam.

     - Ty i ja to jedno. Pamiętasz ?

     Okan skupił się, podrapał z chrzęstem po głowie. Nic takiego nie mógł sobie przypomnieć.

     - Wiewiór, tam się poleje krew. Może trzeba będzie zarżnąć tych ochroniarzy, psa na pewno. Jeśli któryś z domowników się napatoczy, jego też. Na koniec jeszcze Siemaszko. A to wszystko przy głównej ulicy. To może być hekatomba. Nie nadajesz się do tej roboty. Muszę się skoncentrować na robocie, nie na pilnowaniu ciebie.

     - Sam się o siebie potrafię zatroszczyć – prychnął urażony Wiewiór – i nie pieprz mi o tej całej rzeźni. Tam nikt nie zginie kromie celu.

     - Nie. Ja nie idę eksplorować pradawnych podziemi, nie potrzebny mi złodziej, nawet tak zręczny jak ty.

     - Mogę odciągnąć uwagę strażników, skupić na sobie psa, będziesz mógł wejść z drugiej strony !

     - Czekaj, czekaj...

     - Co ? Co ?

     - Zgoda. Ale zrobimy tak...

     Pochylili się nad stołem.

 

                                                                  * * *  

 

     Okan na robocze ubranko nałożył luźne, brązowe spodnie i koszulę z grubego, barwionego na czarno płótna. Na to wszystko narzucił płaszcz. Kordelas miał w pochwie na udzie, na skórzanej uprzęży przymocowanej do pasa dwie rzutki i mieszek z niespodzianką. Po wewnętrznej stronie paska, obok klamry, zatknął kilka wytrychów. Zbliżała się północ, musiał już iść. Wiewiór już pewnie zrobił, co do niego należało i teraz czeka z umówionym sygnałem. Cały poprzedni dzień poświęcili na przygotowania i obserwację. Zdobyli dużą ilość silnego środka usypiającego, który zaprawili dwa kawałki półsurowego mięsa. Natarli je też mocno woniejącym ziołem. Wiewiór miał je wrzucić przez mur, obok corralu i obok drewutni tak, żeby nie zauważyli ich strażnicy, a znalazł i zeżarł pies.

     Szybkim krokiem szedł w kierunku stolarni, gdzie w upatrzonym wcześniej schowku chciał zostawić wierzchnie okrycie i czekać na trzy krótkie szczeknięcia psa, w regularnych odstępach. Ulice dzielnicy Portowej były prawie puste, nie licząc spóźnionych przechodniów wracających z knajp do domów, paru furmanek, kilku konnych i patrolów gwardii, których starał się unikać. Po piętnastu minutach wyszedł na tyły stolarnii, wpełzł między wysoką skarpę porośniętą gęsto trawą a załomek muru jakiegoś nie istniejącego już budynku. Zdjął płaszcz, koszulę, spodnie. Złożył to i wcisnął do torby. Tłumok przykrył kilkoma kawałkami gruzu tak, żeby nie był widoczny. Zabierze go po ukończeniu zadania. Pod warunkiem, że wszystko pójdzie tak, jak zaplanował...

     Zajął miejsce na stanowisku. Ze stolarni dochodziły go podniesione głosy kilku rozmówców. Ulicą naprzeciwko niego zataczała się ośmioosobowa grupka podchmielonych żaków z miejscowej akademii. Widział też dwóch żołnierzy na wieżyczce kasztelu „rycerzyny”, jak napisał Wiewiór. Koło karczmy przechadzało się kilku uzbrojonych ochroniarzy. Więc od strony karczmy nie da się wejść. Musiał obejść tyłem stolarnię i próbować, jak już usłyszy sygnał, od prywatnych posiadłości. Rosła tam spora wierzba o rozłożystej koronie. Wkrótce będzie miała powód do płaczu – pomyślał. Ale jak przejść obok kasztelu ? Kurwa mać !! – zaklął w myślach spodziewając się w każdej chwili usłyszeć szczekającego Wiewióra. Nie miałby już wtedy czasu na zwłokę. W środku mogliby się zorientować, że z psem jest coś nie w porządku. Gdyby jeszcze znaleźli nie dojedzone kawałki wieprzowiny, kłopot gotowy.

     - Wow   wow   wow !!!

     - Raz kozie śmierć – wyszeptał Okan wychylając głowę za linię budynku.                               Na ulicy na szczęście nie było nikogo. Strażnicy na wieży jakby na złość patrzyli właśnie na drzewo, ochroniarze pętali się bez celu w okolicy knajpy, zataczając coraz szersze kręgi. Ha !!!! – jest martwy punkt ! Okan skoczył jak puma do muru przy posiadłości Siemaszki. Środkowy odcinek nie mógł być widoczny ani dla jednych, ani dla drugich. Z jednej strony flankowała go wierzba, z drugiej krawędź muru. Ochroniarze nie wychodzili na ulicę. Reszta to formalność. Skoczył do góry, złapał za szczyt muru. Sprawnie podciągnął się, wychylił głowę wisząc na  rękach. Strażnicy szli właśnie w kierunku corralu. Wciągnął się, przeturlał na drugą stronę i zsunął na dziedziniec. Skok do jabłoni rosnących przy murze, kolejny skok do tylnej ściany.                                                                                                                 Na środku były drzwi. Tak jak myślał, były zamknięte. Wtem usłyszał głos Wiewióra, chwilę później głosy strażników. Zyskał parę chwil. Zauważył otwarte okno na piętrze. Z łatwością wspiąłby się tam, ściana była pełna występów, gzymsów, dobrych miejsc do chwytu. Ale wolał zaryzykować wytrych niż wspinaczkę. Mógłby go zauważyć ktoś z ulicy albo z kasztelu. Odpiął wytrych, po kilku próbach szczęknęła cicho zapadka. Wyczulił słuch. Cisza. Wszedł do środka, zamykając od razu za sobą drzwi. Przez chwilę oswajał wzrok z panującą wewnątrz ciemnością. Na haku obok drzwi zauważył mały kluczyk. Przymierzył, pasował jak ulał. Zakluczył drzwi kuchenne. Na ostrzu wyciągniętego kordelasu zalśnił zabłąkany promyk księżycowego blasku.                                      Ruszył. Nie znał rozkładu pomieszczeń, ale wiedział, że na parterze zazwyczaj są pomieszczenia gospodarcze, kuchnia, magazyny, jadalnia itp. Dotarł do niewielkiej sieni. Kręcone schody prowadziły z niego na piętro. Korytarz ciągnął się dalej. Obok stała szafa, komoda, po drugiej stronie posąg nagiej kobiety. Wszystko wysłane było grubymi dywanami, skórami zwierząt. Na hakach wbitych w ściany tkwiły zgaszone teraz świece.

     Znieruchomiał na moment. Cisza. Wszedł na schody i trzymając się ściany skierował się powoli na piętro. Znalazł się na środku korytarza ciągnącego się w jedną i drugą stronę. Pierwsze drzwi z lewej. Otwarte. Zajrzał do środka. Nic ciekawego – stół, szafa, dywan, obrazy, kominek, dużo roślin w doniczkach. Następne drzwi nie były zamykane w ogóle. Wahadłowe z dwiema gałkami. Okan nawet tam nie zaglądał. Pewnie salon. Po przeciwnej stronie było jeszcze troje drzwi, przerwa i prawa strona korytarza, tam naliczył ich pięć. Jeszcze raz uważnie wsłuchał się w odgłosy nocy. Cisza.

     Kolejne były zamknięte. Sięgnął po wytrych. To był banalny zamek, najprostszy z możliwych. Otworzył go błyskawicznie i wsunął się do środka. Znalazł się w niedużym pokoju. Przy ścianie od wejścia stała duża komoda z lustrem, wokół niego flakoniki z perfumami. Poczuł nikły, lawendowy aromat. Po lewej ręce szafa, po prawej duży kufer a przed nim łóżko. Ktoś w nim spał. Dostrzegł rozrzucone włosy na poduszce. Zrobił dwa kroki do przodu. Kobieta, młoda, około dwudziestu lat. W łóżku nie było nikogo więcej, więc Okan obrócił się na pięcie i wyszedł równie cicho jak wszedł.                                             

     Następne pomieszczenie było również zamknięte. Tu pojawił się jednak dodatkowy problem. Ktoś zostawił klucz w zamku. Mógł próbować wepchnąć go środka. Jednak, jeżeli dywan nie sięgał pod same drzwi, klucz spadnie na drewnianą podłogę i narobi hałasu. Cofnął się więc do pokoju dziewczyny, wyjrzał przez okno. Okiennice w pokoju obok były otwarte na oścież, niemal stykały się ze ścianą. Postanowił przejść po ścianie. Kłopoty zaczną się, gdy zauważy go ktoś ze stolarni. Splunął w dłonie i wyszedł przez okno, znalazł oparcie dla nóg i trzymając się szpar w murze przeszedł ostrożnie trzy metry w prawo. Ręką chwycił parapet i zawisł na nim. Szybki ruch w górę i wszedł do środka. Przystanął chwilę przy ścianie i rozejrzał się, uspokoił oddech.

     Pokój był duży. W jednej trzeciej długości zbudowano ściankę działową, tworząc przepierzenie przecinające pokój niemal całkowicie. Zostało tylko wąskie przejście. Po prawej stronie były dwie sofy, stolik i pufa. W rogach posągi – antycznego wojownika z lancą i kobiety w stroju kapłanki, trzymającej lewą dłonią otwartą księgę. Na linii ścianki stała szafa – duża, trójskrzydłowa. Zajrzał dalej. Wielkie łoże z baldachimem, za nim regał z książkami, biurko, dwa kufry i komoda z lustrem, jakby zrobiona przez tego samego stolarza, co ta u dziewczyny. Wszędzie leżały ozdobne i grube dywany, na ścianach wisiały skóry zwierząt. To nie mógł być pokój majordomusa.

     W łóżku spały dwie osoby. Starsza kobieta, tęga, grube ramię wisiało bezwładnie za łóżkiem i mężczyzna. Okan podszedł na czworaka, by nie rzucać cienia na twarze leżących muskane lekkim blaskiem księżyca. Obejrzał mężczyzną. Łysiejący, około pięćdziesiątki. Ze schowka za pasem wyjął garotę, z pochwy nóż i obrócił go tak, by zadać cios rękojeścią...

 

                                                                  * * *

 

     Pokój opuścił drzwiami, zszedł na dół po schodach. Nikt się nie obudził, nikogo nie zaalarmował. Wyjrzał przez okno frontowe w kuchni, na podwórzec. Strażnicy cucili psa. Wtem jeden z nich podniósł się i ruszył szybkim krokiem w kierunku domu. Okan pospieszył do tylnego wyjścia. Otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Podążył do muru przy jabłoniach. Podciągnął się i rozejrzał po ulicy. Była pusta. Przeszedł na drugą stronę. Zdjął maskę z twarzy i schował pod koszulę. Żywo ruszył w dół ulicy, za stolarnią skręcił do schowka, gdzie zostawił ubranie. Wsunął się do środka. Od strony posesji Siemaszki usłyszał jeszcze dzwon alarmowy i wrzaski wartowników.  Nagle zrobił się bardzo głodny. 

 Smarknął w palce i poszedł szybkim krokiem do „Dobrego Humoru”.

 

 

                                                                                                     Marek Chrobot

                                                                                                   A.D. 2002-12-06